Noc była spokojna i cicha. Chyba nawet trochę popadało, na pewno mocno wiało, bo słychać było szum koron bukowych drzew. Dziwny to był jednak wiatr, bo wiało tyko w koronach drzew natomiast namiotem praktycznie nie targało. I dobrze, dało się lepiej wyspać. Dziś pobudka bladym świtem. Póki pogoda w miarę stabilna chcemy przejść pierwszy odcinek do Przełęczy Żebrak. Tam znajduje się solidna, zadaszona wiata, w której będziemy mogli przeczekać zapowiadany za jakiś czas deszcz. W celu zaoszczędzenia czasu postanawiamy, że śniadanie tego dnia zjemy dopiero we wspomnianej wiacie, od której dzieli nas około marszu w miarę łatwym terenem. Składamy namiot, pakujemy graty, zarzucamy plecaki na plecy i ruszamy w drogę.
Wszystko wyszło tak perfekcyjnie, jak by było zaplanowane co do minuty. Czas naszego przejścia i początek deszczu, wszystko zsynchronizowało się niemal idealnie. Pierwsze krople deszczu złapały nas co prawda jakieś pięć minut przed przełęczą, ale mocno nie zmokliśmy. Dopiero chowając się pod spadzistym dachem wiaty deszcz wzmógł się i z nieba lunęła ściana deszczu.
W tej namiastce komfortu spędzamy kolejną godzinę, a może nawet i więcej. Deszcz ciągle pada, ale według prognoz niebawem ma się trochę rozpogodzić. Na spokojnie gotujemy śniadanko, oglądamy mapę i odpoczywamy. W międzyczasie do naszego schronienia dochodzi dziewczyna, która również idzie GSB, tyle że w drugą stronę. Kiedyś próbowała w tą stronę co my, ale niestety nie udało się, więc teraz próbuje odwrotny kierunek.
Powoli przestaje padać, krople deszczu cały czas spadają z nieba, jednak odstępy pomiędzy nimi zdają się coraz dłuższe. Zbieramy więc nasz dobytek i postanawiamy ruszyć w dalszą drogą. Druga część dnia ma być teoretycznie coraz lepsza, jednak nie mamy gwarancji, że prognozy się sprawdzą. Ruszamy więc w lekkiej mżawce. Przed nami daleka droga. Odcinek ten robiłem już kiedyś w odwrotnym kierunku (z Chryszczatej na Cisną) i nie wspominam go dobrze. Pamiętam, że szedłem wtedy z kolegą. Robiliśmy coś w stylu zimowego przejścia głównymi grzbietami Bieszczad. Nie szliśmy stricte czerwonym szlakiem, mieliśmy własny wariant, ale również szliśmy z namiotem i całym sprzętem biwakowym. Do Bacówki po Honem dotarliśmy ostatkiem sił. Teraz idzie mi się jednak wyjątkowo przyjemnie. Zaskakująco sprawnie osiągamy charakterystyczny betonowy słup (moim zdaniem szpecący) stojący na szczycie Chryszczatej. Zatrzymujemy się na chwilę w szczytowej wiatce i rozmawiamy z kolejną turystką idącą GSB w odwrotnym kierunku. Szczęśliwi Ci, którym do celu zostało już tak niewiele. My dopiero zaczynamy i zastanawiamy się jak będziemy wyglądać i w jakich nastrojach będziemy na tych ostatnich kilometrach przed metą. Ze spotkaną dziewczyną wymieniamy się wskazówkami i praktycznymi informacjami gdzie można się tanio przespać, zrobić pranie itd.
Po krótkiej przerwie życzymy sobie wzajemnie powodzenia i ruszamy w kierunku kolejnego punktu na trasie - Jeziorek Duszatyńskich leżących w rezerwacie Zwiezło. Naturalnych jeziorek w Bieszczadach nie ma zbyt wiele, a te, które mijamy mają interesującą genezę. Powstały w 1907roku na skutek osuwiska ziemi, która zsunęła się na potok Olchowaty tamując przepływ wody i tworząc trzy urocze jeziorka osuwiskowe.
Za Duszatynem czeka nas nużący odcinek szosą asfaltową aż do Perłuk, gdzie czerwony szlak odbija z szosy i "skrótem" na wprost przecina niewysokie wzgórze by potem zejść do Komańczy. Jak to jednak ze skrótami często bywa, przejście nimi zajmuje czasem więcej czasu niż drogą na około. Tak było chyba i w tym przypadku, ale cóż, skoro znaki tak prowadzą, trzeba było iść. Wtedy zresztą jeszcze nie wiedzieliśmy nawet co czeka nas na zejściu. A czekały tony błota. Błota, w którym człowiek zapadał się po kostki a każdy krok kończył się rozjechaniem nóg na boki, i tylko cudem utrzymywało się równowagę (czasem równowagi nie udawało się utrzymać i wtedy następował moment nieplanowanej i zdecydowanie niechcianej w tym momencie kuracji odnowy biologicznej w kąpielach błotnych).
W tym momencie zrozumiałem, dlaczego mimo, że do Komańczy zostało tylko nieco ponad 2km znaki pokazywały ponad godzinę. Na początku myślę sobie, przecież zrobimy to w maksymalnie pół godziny. Nic z tych rzeczy, szliśmy bitą godzinę.
Beskid Niski przywitał nas swoim znakiem rozpoznawczym - wszechobecnym błotem. Dopiero gdy chrzest bojowy był już za nami, mogliśmy zejść na chwilę do asfaltowej szosy, którą za Duszatynem tak przeklinaliśmy, a teraz tak pożądaliśmy.
W Komańczy robimy zakupy i siadamy w altance na skwerku by chwilę odpocząć i posilić się przed dalszą drogą. Robi się już późno, a chcemy przejść jeszcze 13 kilometrów, do Chaty w Przybyszowie gdzie mamy umówiony kolejny nocleg. Pogoda zaczyna się coraz bardziej psuć. Co chwilę przechodzi jakaś mżawka. Tempo mamy nadzwyczaj szybkie ale błotniste odcinki jednak trochę je ograniczają. Każdy krok w tym błocie, z ciężkim plecakiem na plecach to walka o utrzymanie równowagi. Czuję się jak na lodowisku. Na stromszych podejściach jeden krok do góry = pół korku poślizgu w dół.
W końcu udaje wychodzimy na rozległo polany Wahalowskiego Wierchu który daje nieco ulgi od błotnistej przygody. W dolinach osiadają chmury, wyżej na chwilę się rozpogadza, choć mżawka towarzyszy nam przez większą część drogi do Przybyszowa. Gdy zachodzi słońce w lesie tworzy się tajemniczy, magiczny klimat. Mglisty las. Co chwilę wchodzimy w lekką mgiełkę, by po chwili znów z niej wyjść. Czasem granica lekkiej mgiełki jest tak wyraźna, że świecąc czołówką umieszczoną na głowie snop światła ginie w gęstej mgle, a gdy ściągnie się czołówkę i niesie w ręce na wysokości uda, światło dociera daleko w przód, bo mgła roztacza się tylko od pasa w górę. W tej scenerii pokonujemy jeszcze parę mniejszych i większych wzniesień, by w końcu, w odgłosach zbliżającej się z oddali burzy, dotrzeć do małej chatki w Przybyszowie.
Dosłownie parę minut przed nami w chatce zameldowała się trójka dziewczyn idąca GSB w odwrotnym kierunku. Przestrzeń chatki jest czysta i przyjemna, stanowią ją dwie piętrowe, wieloosobowe prycze, stolik i kuchnia turystyczna. Na półkach bogaty wybór książek i planszówek. Otoczenie chatki również zadbane i zachęcające do relaksu. Niemniej jednak nie w takiej pogodzie, gdy leje się na Ciebie z nieba. Chatka nie ma dostępu do bieżącej wody, dlatego woda do gotowania i mycia naczyń podstawiana jest na bieżąco w specjalnych baniaczkach. Z kąpieli można skorzystać w pobliskim strumieniu, zaadoptowanym na sadzawkę z wodospadem. Woda o dziwno nie była jakoś bardzo zimna. Niestety, na hamaku przy strumieniu zostawiam ręcznik, który będę musiał wpisać do bilansu strat tego wyjazdu.
<a href="https://mapa-turystyczna.pl/route/v6pq?utm_source=external_web&utm_medium=widget&utm_campaign=route_widget" target="_blank" style="color:#999;padding:7px 0;font-size: 13px;font-family:Roboto,Arial,sans-serif;display: inline-block;">Trasa do: Chata w Przybyszowie | mapa-turystyczna.pl</a>
Congratulations @verticallife! You received the biggest smile and some love from TravelFeed! Keep up the amazing blog. 😍 Your post was also chosen as top pick of the day and is now featured on the TravelFeed.io front page.
Thanks for using TravelFeed!
@pl-travelfeed (TravelFeed team)
PS: TravelFeed is in social media to reach more people, follow us on Facebook, Instagram, and Twitter.
Downvoting a post can decrease pending rewards and make it less visible. Common reasons:
Submit