Północnoamerykańska trójca — Le Butcherettes, DFA 1979 i At the Drive-In — podróżują z koncertami po Europie. Jak poszło im w Berlinie?
Sebastian Grainger, wokalista DFA, śmiał się wczoraj z nami, że to trasa koncertowa NAFTY. Meksykańska Le Butcherettes, kanadyjskie duo i amerykańska legenda post-harcoru dzielą jedną scenę i świetnie się uzupełniają.
Teri Gender Bender, liderka Le Butcherettes, jest ogniem na scenie. Ubrana na czerwono, w kiczowatą sukienkę i równie kiczowate obcasy, jest doskonałą antytezą seksisowskiego obrazu kobiety. Jej robotyczne, dziwaczne ruchy dopełniają efektu — ewidentnie ma gdzieś stereotypową prezencję na scenie. Krótki set zaprezentował w pigułce energetyczą mieszankę rocka i punka, uzupełnioną nowofalowym syntezatorem. Teri jest artystką klasy Amandy Palmer, z podobnym teatralizmem i równie fantastycznym wokalem. Epickie utwory z ostatniej płyty, w szczególności “Witchless C Stop”, “My Mallely” czy “Shave the Pride”, zagrały bezbłędnie na scenie. Le Butcherettes to prawdziwa kopalnia świetnie skrojonych hymnów dla buntowników.
Na koncert DFA 1979 czekałam dobrze ponad dekadę — ominęły mnie pierwsze występy po ich powrocie na scenie. Czekanie na idoli ma swoje zalety, gorzej, jeśli ci w międzyczasie biorą się za wydawanie nowych albumów, które wychodzą im gorzej, niż legendarne debiuty. I tak było w przypadku kanadyjczyków. Ich świeża płyta “Outrage is Now” ustępuje doskonałemu “You’re a Woman, I’m a Machine”, jednej z najlepszych rzeczy, jakie zdarzyły się muzyce ostatniej dekady, pod każdym względem. Brakuje mu równej energii i szorstkości, spektakularny bas Jessego już tak nie grzmi, teksty próbują być bardziej polityczne i zaangażowane. I to dość wyraźnie odczuwalne było podczas koncertu, gdzie dwa klasyki — “Going Steady” i “Romantic Rights” wprowadziły publiczność w oczekiwaną ekstazę (poza momentem, kiedy Sebastian porzucił bębny i na tle zloopowanego bitu zwolnił trochę tempa podczas drugiej piosenki, powtarzając część tekstu i pozwalając energii nieco opaść). Cała reszta utrzymywała nas raczej w równym stanie umiarkowanego zainteresowania.
Nowe utwory są wciąż czarująco prymitywne, ale mają większe ambicje — “Nomads” chociażby, w którym brzmią echa pierwszych płyt Kyuss czy At The Drive-in, ma epickie, ocierające się o stonera, grzmiące gitary. Utwór ten zagrał na sam początek, ale nie pomógł tu nierozgrzany wokal Sebastiana i ogólnie mniej bombastyczna prezencja na żywo niż na płycie. Podobnie było z “Freeze Me”, agresywnie tanecznym kawałkiem, który z jakichś powodów nie ujawnił się w pełnym blasku na scenie, czy z “Caught Up”, przypominającym nowsze dokonania QOTSA. Za każdym razem było prawie dobrze. Cudu, przewidywalnie, dokonało dopiero “Going Steady”, które wybuchło jak bomba pomiędzy nowościami, i prawie doskonałe wykonanie “Romantic Rights”. Wydaje mi się, że wiem, w czym tkwi problem DFA dzisiaj — nowa płyta jest dużo bardziej skomplikowana i żeby oddać jej na żywo sprawiedliwość, trzeba by dodać dwie żywe gitary do zestawu i zdjąć z dwójki ciężar prowadzenia całego tego ambitnego przedsięwzięcia. Polecam jednak słuchać “Outrage is Now”, bo to wciąż niezły album, szczególnie w domu, na dobrych głośnikach.
Na koniec bohaterowie dnia — amerykańska legenda At The Drive-In. Myślę, że Cedric i Omar wraz z zespołem lepiej dźwigają ciężar swojej legendy od kanadyjskich kolegów — chociaż można dyskutować, czy nowa płyta była konieczna i udana. Nowe kompozycje świetnie mieszają się ze starszymi kawałkami, pokazując konsekwentnie post-hardcorową estetykę grupy. Teksańczycy postanowili nie odbiegać zbyt daleko od stylu, który zapewnił im miejsce na piedestale przez ponad dwie dekady. Jest dobrze znane zawrotne tempo, jest gitarowa ekwilibrystyka, są skomplikowane poematy i mocno polityczne zabarwienie. Wiemy mniej więcej, o co ATDI walczą — chociaż czasami zrozumienie ich tekstów mnie przerasta. Na nowej płycie są echa przemocy trzęsącej Stanami, manipulacji społeczeństwa i seksualnych nadużyć (jeden z utworów, “Holtzclaw”, dotyczy policjanta z tendencją do notorycznego molestowania).
Może nie do końca podoba mi się bodajże najbardziej pompatyczny z całego “Interalia” utwór “Pendulum in A Peasant Dress”, ale towarzyszył mu na scenie ładny gest: spadająca dekoracja i dedykacja dla młodzieży, która walczy teraz o zmianę regulacji dotyczących dostępu do broni w USA.
Najwięcej miejsca muzycy poświęcili jednak “Relationship of Command”, zabierając nas na nostalgiczną wyprawę do czasów, kiedy ATDI było rewolucyjne, bezkompromisowe i ulubione przez wielu hardcorowców. Pogodzenie tych dwóch albumów pokazało subtelne różnice i ewolucje stylu — odcienie psychodelii czy cienie Mars Voltowskiej pompatyczności. Rdzeń jest jednak niezmieniony i to chyba pozostanie najbardziej problematyczne dla starych słuchaczy: czy chcemy ewolucji stylu teksańczyków? Czy post-hardcore w ich bardzo specyficznym wydaniu warto wciąż reprodukować? Czy idziemy oglądać ich żywo z nostalgii, czy oczekujemy, że na nowo nami wstrząsną. Wielu z nas chciało przeżyć na własnej skórze intensywność ATDI, zobaczyć, czy “Cosmonaut” (tego akurat zabrakło) i “One-Armed Scisor” wciąż wyrywają nas z butów. I to się muzykom zdecydowaie udaje, i dlatego wciąż mam na nich ochotę.