W pewnym momencie przyjazny oczom i nerwom krajobraz zaczyna się zmieniać im bardziej oddalamy się od Jerozolimy. Przy drodze zaczyna wyrastać trochę zbyt wysoki mur zwieńczony na szczycie drutem kolczastym. Nasi kierowcy oznajmiają nam, że będziemy przekraczać checkpoint między Izraelem i Palestyną. Mówią nam, że musimy zakryć ręce i nogi, bo inaczej nie spotkamy się w muzułmańskim mieście z przychylnym powitaniem. Chcemy oczywiście wyskoczyć na trasie i dalej łapać stopa, ale kierowca upiera się, że to zbyt niebezpieczne w Palestynie i podrzucą nas na dworzec autobusowy w Ramallah, do którego skręcają. Na granicy zaczyna kumulować się nie tylko korek, ale również stosy śmieci i gruzu leżącego przy drodze. Żołnierze chodzą między samochodami a przy drodze stoją już jakieś łepki wciskające podróżnym tanią tandetę i owoce. Coraz mniej zaczyna mi się to podobać i wiem już, że jechanie autostopem na raty nie był jednym z bardziej błyskotliwych pomysłów…Wlokąc się skręcamy w stronę miasta a przynajmniej czegoś co w skutek ludzkiego działania zaczęło się tutaj rozrastać w postaci wysokich obskurnych budynków, wiszących jedne na drugich sklepowych szyldów, straganów oferujących wszystko i nic i tłumu ludzi przetaczającego się przez te zagracone ulice. Powoli zbliża się godzina trzecia, co nie wróży zbyt dobrze naszej podróży i oznacza, że musimy spieprzać stąd jak najszybciej poza granicę zanim zastanie nas zmierzch. Dostajemy instrukcje jaki bus musimy złapać, zapinam ostatni guzik koszuli pod szyją, poprawiam długie gacie niedbale wciągnięte na krótkie spodenki, wysiadamy i czym prędzej ciśniemy na dworzec. Zmysły i orientacja zaczynają mi trochę szaleć, bo miasto wygląda trochę tak jak w jakiś Indiach. Trochę „meksyk”, zgiełk i zbyt duża ilość ludzi… palestyńskie Betlejem to przy tym ostoja spokoju i czystości.
Dworzec mieści się na jakimś podziemnym parkingu, pytamy więc pierwszego lepszego kolesia, który stoi po drodze o busy odjeżdżające do Nablus. Facet chyba nie do końca rozumie angielski, coś tam próbuje tłumaczyć i kieruje nas na inny parking mieszczący się niedaleko dworca. Czas ucieka a stres rośnie, bo na wskazanym miejscu nic nie odjeżdża w żadną pożądaną stronę, wracamy się więc na poprzedni parking i próbujemy jeszcze raz. Zaczynamy pytać a wokół nas zaczyna zbierać się coraz większa grupka zaaferowanych mężczyzn. Nikt nie wie za bardzo o co się nam rozchodzi. Ciśnienie lekko zaczyna mi skakać, ale staram się ochłonąć i cierpliwie pokazuje na mapie jednemu gościowi, który włada językiem angielskim, gdzie chcemy się dostać. Po kilku bardzo długich i niepewnych minutach w towarzystwie innych zainteresowanych, ładują nas w końcu do busa jadącego do Jenin. Z ulgą wsiadam do całkiem przyzwoitego żółtego busa i cieszę się, że w końcu jedziemy dalej, prawie pod sam graniczny checkpoint, niż znowu jakieś kolejne marne kilkanaście kilometrów.
Kiedy wyjeżdżamy z miasta mam wrażenie, że rozciąga się ono kilometrami, niczym jakiś trochę zapyziały i czasami rozsierdzony lewiatan, który przycupnął tuż nieopodal centrum żydowskiej świętości. Z tyłu busa obok nas siedzi młody Palestyńczyk. Trochę rozumie i trochę mówi po angielsku. Staramy się używać bardzo prostych słów, żeby się porozumieć. Jego twarz i oczy wydają się być zmęczone, można by było wręcz powiedzieć, że styrane życiem. Czasami nie rozumie o co nam chodzi, w jego oczach pojawia się lekki popłoch, ale wszyscy się staramy i uśmiechamy przyjaźnie. Jak się dowiaduje z rozmowy jest nawet młodszy ode mnie, ale wygląda co najmniej na trzydzieści lat. Mam wrażenie, ze ludzie wyglądają tutaj dużo starzej i poważniej. Zastanawiam się, czy to przez to, przez co przechodzili na tej wiecznie zalanej krwią wiernych ziemi i jakie piętno wycisnęło lata na ich zmęczonych życiem twarzach.
Droga jest całkiem przyjemna i ciągnie się przez porośnięte niską roślinnością zielone wzgórza. Wszystko to wygląda całkiem ładnie, prawie tak jakby się nie było w Palestynie, w której wciąż co jakiś czas ktoś robi zadymę i ktoś kogoś zabija.
Po jakimś czasie dojeżdżamy do Jenin i niestety sielankowy górski krajobraz znowu zostaje zastąpiony przez dżunglę brudnych, okablowanych budynków. Nie tak sobie to wyobrażałam, mając nadzieję na jakiś nieistniejący przystanek przy drodze w jakimś ledwo istniejącym mieście. Nie pozostaje nic innego jak tylko założyć tobół na plecy, odpalić mapę i włączyć tryb szybkiego naginania w stronę jakiejkolwiek wylotówki. Po drodze cały świat uderza mi w oczy i uszy, do których dochodzą przeraźliwe nawoływania do kupowania kilogramów owoców z prowizorycznych ulicznych straganów pilnowanych przez jakiś łepków z rocznika gimnazjum. Udaje mi się rozróżnić tylko cenę szekli wśród tych dochodzących z głośników jak z karabinu maszynowego wrzasków. Sam Allah mógłby krzyczeć tak na bezbożników zapominających o odmawianiu modlitwy. Przed otwartymi sklepami siedzą mężczyźni, którzy oglądają się na widok dwóch młodych europejek z absurdalnie dużymi plecakami. Siedzą tak jakby siedzieli przed tymi sklepami od wieków obserwując płynącą codzienność. Witają się z nami kiedy migiem przechodzimy zmierzając na trasę i prawdopodobnie zastanawiają się co za fanaberie przygnały tu jakieś głupiutkie turystki.
Do granicy zostało 14 km, których na pewno nie przejdziemy z buta, próbujemy więc łapać stopa z nikłą nadzieją, że cokolwiek się zatrzyma. Ludzie nie chcą brać tutaj obcych i przewozić ich przez granice, bo najzwyczajniej w świecie chcą uniknąć problemów i zbyt dużej ilości pytań ze strony strzegącego porządku wojska. Na nasze szczęście zatrzymuje się trzech młodych chłopaków jadących na izraelskich blachach. Mówią, że mogą nas podwieźć pod granicę, czym prędzej więc ładujemy się do samochodu. Zdziwieni, pytają nas jaki pomysł przygnał nas do takiego miejsca w Palestynie a ja myślę sobie, że całkiem prawdopodobny może być podświadomy masochizm. Decydują się przewieźć nas przez checkpoint ponieważ nie możemy go przekroczyć na pieszo. Są młodsi od nas i mówią że studiują w Jenin, ale mieszkają w Izraelu. Dziwią się jaki diabeł przygnał nas w te strony i czy chciałyśmy je zwiedzić. Do samochodu podchodzi żołnierz, bierze nasze paszporty i zaczyna zadawać nam pytania. Nie zaglądając do bagaży pyta, czy przewozimy jakąś broń, jakby każdy przejeżdżający przez granicę typ przyznawał się do posiadania przy sobie kontrabandy. Patrzy na nas trochę podejrzliwie, ale prawdopodobnie nasze głupie, naiwne miny utwierdzają go w fakcie, że jesteśmy nikim więcej, jak tylko zagubionymi w Palestynie europejskimi sierotami.
Dosyć szybko przepuszczają nas przez checkpoint, oddychamy z ulgą, nasi nowi znajomi prawdopodobnie też i jedziemy dalej. Cały krajobraz zaczyna się zmieniać. Wszystko wygląda jakoś tak bardziej pospolicie, znikają porośnięte niską roślinnością wzgórza, pojawia się natomiast coraz więcej plantacji owoców. Orientujemy się, że jedziemy dalej w stronę Nazaretu pomimo tego, że mieli nas tylko przerzucić na drugą stronę. Mówimy im o tym, a oni prawdopodobnie z litości nad naszymi umiejętnościami bezpiecznego podróżowania decydują się nas zawieźć prosto nad Jezioro Galilejskie nadkładając kilometry, których nie przewidzieli w tym dniu na takie przygody. Po raz kolejny matka fortuna się do nas uśmiecha. Po drodze mijamy jeszcze rozlewający się na wzgórzach Nazaret, który z odległości obwodnicy prezentuje się całkiem ciekawie i przyjemnie. Potem zapada już zmierzch i już w ciemności migają nam światła Tyberiady leżącej nas jeziorem Galilejskim. Jedziemy jednak na plażę oddaloną kilka kilometrów od miasta przy której znajdują się miejsca kempingowe. Jest już późno więc, nasi wybawcy żegnają się z nami a my idziemy szukać odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotu.
Na placu znajduje się jakiś namiotowo- kempingowy majdan z rozkręcającą się imprezą przy grillu, ogrodzony prowizorycznymi materiałowymi parawanami. Można powiedzieć, że jest więc całkiem bezpiecznie. W pobliżu znajduje się też trochę usyfiony „kompleks łazienkowy”, ale nie ma co narzekać, bo przynajmniej stoi. Idziemy na nieco zarośniętą plażę poniżej i wybierając w miarę najlepsze miejsce bez sterczących kamieni rozbijamy namiot. Woda tego uświęconego jeziora trochę cuchnie mułem, ale wydaje się być czysta, na plaży wszędzie walają się śmieci, ale jest mi już wszystko jedno, lepszy zużyty plastik od wbijających się w plecy kamieni. Po jakimś czasie w pobliżu zaczynają kręcić się wędkarze, którzy rozbijają sobie małą imprezę koło naszego namiotu. Ktoś prawie wywala się o linkę mojego namiotu prawie ją zrywając, ale również jest mi już wszystko jedno po dniu pełnym wrażeń spędzonym w Palestynie, odpływam więc w trochę niespokojny sen przerywany czujnym nasłuchiwaniem akcji toczącej się nieopodal naszego namiotu.
Następnego dnia wstajemy dosyć wcześnie, zwijamy szybko bandżur i po śniadaniu kierujemy się na trasę obok, aby złapać stopa do Nazaretu. Nie czekamy dłużej niż trzy minuty, kiedy jakiś żołnierz zabiera nas z trasy. Po drodze pyta nas, czy odwiedziłyśmy pobliski Kibuc założony w Izraelu jako pierwszy. Nie mamy zielonego pojęcia o co chodzi, bo przed tym wyjazdem jakoś wyszło, że nie chciało mi się za bardzo poczytać o pewnych rzeczach. Facetowi trochę podnosi się ciśnienie dziwiąc się jak możemy nie wiedzieć o takim miejscu… Bo Kibuc to nie jakieś tam zapyziałe gospodarstwa rolne, gdzie szczytem osiągnięć jest wyhodowanie idealnie żółtego banana. Bo kibuc to miejsce specyficzne, w którym ludzie żyją w komunie. Żyją w niej jak w rodzinie, bo wszystkie ary i hektary należą do wspólnoty, zapewniając wszystkim poczucie równości. Kolejna z ludzkich idei, kolejny eksperyment społeczny, który nie do końca wypalił. Kiedyś ludzie z całego świata przyjeżdżali aby zamieszkać w takiej społeczności, żeby posmakować tego życia, żeby nie wiem do końca co tam odkryć, ale mimo to przylatywali jak ćmy wabione światłem. Trochę zaczynam więc żałować, że nie udało nam się tam dotrzeć.
Rozmawia się ciekawie, ale nie jedziemy z nim daleko więc, nie mamy za dużo czasu. Wysadza nas na przystanku przy drodze na Nazaret a zabiera jakiegoś kolesia, który chyba czeka na autobus. W końcu też w czasach młodości poznał smak podróżowania autostopem, więc teraz role się zamieniają i teraz to on zabiera ludzi z drogi.
Kolejne 3 minuty później łapiemy stopa który jedzie jednak prosto na Hajfę, więc zmieniamy plany i na razie odpuszczamy Nazaret.
Zastanawiam się dlaczego wszystkie te samochody wyglądają w środku jakby przeszły przez wojnę i burze piaskowe. Na desce rozdzielczej zalega gruba warstwa pyłu, a całe wnętrze widziało lepsze czasy już jakieś dobre kilkadziesiąt lat temu. W Europie też nie wszyscy są zainteresowani odkurzaniem swojego samochodu co tydzień, ale tutaj stwierdzam jednak lekką skłonność do przesady kiedy moje nogi po raz dwudziesty ledwo mieszczą się na górze zalegających na wycieraczkach śmieci. Starszy pan nie do końca rozumie wszystko po angielsku, ale co jakiś czas zapala się na myśl, że jak przyjedziemy następnym razem, to jego znajomy będzie występował w roli naszego tłumacza.
Docieramy w końcu do Hajfy, siedzimy na chodniku w centrum miasta i obczajamy drogę do znajomych znajomych, którzy mają nam załatwić normalny nocleg w tym mieście. Kiedy szukamy adresu w oddali widać już pnące się ku górze schody słynnych ogrodów Bahaitów ze złotą kopułą kopułą świątyni majaczącą na szczycie. Możliwe, że tu wrócimy, jak starczy czasu. Jedziemy w położone na wzniesieniach osiedla Hajfy do domu starszej pani, chrześcijańskiej żydówki u której możemy się zatrzymać. Nie jest to jednak przeciętna kobieta, bo jej historia życia pełna jest nie przeciętnych zdarzeń. Udało jej się przeżyć wojnę dzięki pomocy ludzi, którzy ją ukrywali. Po latach odnalazła tych, którzy jej pomogli, aby wynagrodzić im ich odwagę medalem sprawiedliwych. Kiedy mówi nam o swoim życiu pomimo swojego wieku pamięta wszystko dokładnie, jakby to wszystko zdarzyło się wczoraj. Opowiada nam jak przeżyła wojnę, ale kiedy pada pytanie o rozstanie z matką, milknie. Po chwili odpowiada, że to jest nie do opisania.
Wydaje się być taka krucha jakby była zrobiona ze szkła, kiedy tak chodzi po domu co i raz wystawiając z lodówki jakieś jedzenie na stół. Mówi, że sama zawsze jest chętna do jedzenia i nie dziwię się, bo wojna to też ciągle obecny, trawiący wnętrzności głód. Siada na wersalce i trzymając lusterko starannie upina włosy, tak jak kiedyś, w dawnym stylu. Jej przenikliwe oczy mają wyraz życiowej mądrości, bo kiedy patrzy mam wrażenie że widzi ludzkie dusze. Te oczy widziały już wiele, a czasami nawet za dużo. Widać, że świetnie czuje się wśród ludzi, bo w jej domu ciągle też ktoś pomieszkuje. Jesteśmy dla niej kompletnie obcymi ludźmi, ale nie ma z tym problemu, żeby przyjąć nas jak starych dobrych znajomych. Żartuje sobie ze wszystkimi, ironizuje a czasami też trochę w umiejętny sposób podpuszcza swoich rozmówców. Kiedy opuszczę Izrael taki jej obraz zapamiętam, jak krząta się przy kwiatach na balkonie z widokiem na Hajfę i mówi, że niczego nie potrzebuje bo wszystko ma, ktoś ciągle jej przynosi a ona daje ludziom miłość.
Schodzimy w dół miasta, aby spotkać się jeszcze z A. poznaną nad Morzem Martwym, która została jeden dzień dłużej w Jerozolimie i dotarła do Hajfy tego samego dnia co my. Kiedy idziemy uliczkami miasta myślę sobie, że wszelka cywilizacja sprawia tu trochę wrażenie jakby wyrosła na tych wzgórzach jak grzyby po deszczu. I tutaj wszędzie pełno jest bezpańskich kotów przemykających miedzy labiryntami ulic. Jest ich tak dużo, że właściciele obcinają końcówkę ucha swoim, żeby nie pomyliły się z innymi. Włóczymy się po mieście bez celu, bo za bardzo nie ma tutaj nic bardziej ciekawego do zwiedzania. Poza tym zaczyna się już robić ciemno, więc nawet jeśli jest to i tak będzie zamknięte. Szukamy więc w miarę tanich sklepów z jedzeniem.
Do domu naszej gospodyni mamy co najmniej półtorej godziny drogi z buta, tak więc dziewczyny wpadają na pomysł aby łapać stopa przy większej ulicy w samym środku miasta. Nie bardzo widzę sens tego przedsięwzięcia, nie bardzo też chce mi się to robić, daje więc sobie spokój a im piętnaście minut na złapanie czegokolwiek. Czasami szalone pomysły jakkolwiek mogą wydawać się głupie mają swoją dziwną logikę, tak więc kiedy zapowiedziany kwadrans mija przy chodniku zatrzymuje się facet, który podwozi nas pod same drzwi noclegu.
Następnego dnia pogoda trochę zaczyna się psuć, zaczyna padać deszcz, ale po kilku godzinach znowu ustaje, kiedy z jakiegoś przypałowego miejsca na trasie znowu prawie w środku miasta łapiemy podwózkę na wylotówkę a potem jeszcze dwa autostopy prosto do klifów Rosh ha Nikra położonych pod samą granicą z Libanem.
Już na wstępie dostajemy info, że niektóre odcinki tras są pozamykane ze względu na zbyt wysokie fale. No nic, kilka odcinków można sobie darować skoro się już tu dojechało, kupujemy więc nieco drogie bilety i kolejką zjeżdżamy na dół. Fale faktycznie są wysokie i co i raz napieprzają o klify, trzeba więc uważać z zapuszczaniem żurawia w dół, aby przypadkiem nie posmakować parometrowej morskiej fali. Samo zwiedzanie jak to się mówi dupy nie urywa, bo za tą troszkę zbyt wygórowaną cenę jesteśmy w stanie tylko wejść i wyjść do w sumie dwóch otwartych korytarzy i zwiedzić tych kilka ich metrów. Zmywamy się po jakiś dwudziestu paru minutach, ale bez płaczu, bo obok wyrastają sobie ładne plantacje bananów i rozciąga się linia wybrzeża z widoczkami idealnymi na zdjęcia klifów. P. po drodze na plażę próbuje ukraść banana z plantacji, ale musi obejść się smakiem, bo są jeszcze nie dojrzałe. Z powrotem szybko łapiemy dwa autostopy, z których jeden wiezie nas znowu prosto pod same drzwi domku. Myślę sobie, że jeszcze trochę a zacznę się do tego przyzwyczajać….
Mężczyźni z którymi wracamy do Hajfy są jeszcze bardzo młodzi. Mają może trochę ponad dwadzieścia lat. Jak prawie wszyscy w tym kraju swoje musieli odsłużyć w wojsku, żeby muzułmańscy sąsiedzi nie myśleli sobie, że mogą się łatwo dobrać temu państwu do dupy. Jeden z nich służy nadal. Tylko oni sami dobrze wiedzą co dokładnie przeżyli i widzieli. Koledze kierowcy wyrywa się przypadkowo o tym, że ten drugi pozbawił nawet życia Palestyńczyka. Kierowca się nie śmieje, a tylko prostuje kolegę i mówi, że tamten żartował. Może żartował a może nie, ale w tym kraju ktoś musiał oddawać strzały nawet jeśli tego nie chciał.
Po południu jedziemy jeszcze do Nazaretu, zobaczyć Bazylikę i pozwiedzać trochę miasto. Kiedy wychodzimy z greckiego kościoła prawosławnego do naszych uszu dochodzą dźwięki instrumentów. Zwabione muzycznym tropem podążamy w kierunku źródła dźwięku. Stajemy po drugiej stronie ulicy i zapuszczamy żurawia w okno na piętrze jakiegoś budynku, wysyłając jednocześnie telepatyczno -fizyczne znaki do grających tam ludzi z zapytaniem czy możemy dołączyć. Jeden z chłopaków odbiera sygnały i daje nam znak ręką zapraszając do środka. Okazuje się, że znalazłyśmy lokalną mini orkiestrę złożoną z kilku wyglądających na licealistów chłopaków, którzy grają jakiś rodzaj orkiestrowej muzyki połączonej z dudami. Brzmi to całkiem oryginalnie, zwłaszcza kiedy grają nam nowoczesne utwory w ich zmienionej wersji. Gadamy z nimi przez chwilę i patrzymy jak popisują się przed nami swoją muzyką, paląc jednocześnie papierosy i nawzajem je sobie podkradając. Mam ochotę stać dłużej i słuchać jak grają, ale musimy się zmywać bo niedługo zamykają Bazylikę Zwiastowania Pańskiego, którą chcemy jeszcze zwiedzić. Tutaj tak samo przetacza się nieustannie strumień wiernych z całego świata, ale jest jakoś spokojniej i nie chodzi tu tylko o tabliczki nakazujące zachowanie ciszy, na które i tak nikt nigdy nie zwraca uwagi. Nazaret nie ma już w sobie tyle chaosu i presji ile posiada Betlejem a co dopiero Jerozolima.
Potem idziemy jeszcze na muzułmański targ, ale o tej godzinie możemy jedynie pocałować klamki zamkniętych boksów, więc włóczymy się trochę po mieście w którym nie ma za bardzo nic ciekawego i wieczorem wracamy do Hajfy na ostatnią noc.
Ostatniego dnia znowu łapiemy autostop z jakiegoś przypałowego miejsca w środku miasta a potem z jeszcze innego nadal w środku miasta, w stronę Tel Awiwu. I tym razem się udaje, więc odpuszczam już sobie poczucie abstrakcyjności tego typu pomysłów i jadąc w kierunku miasta, którego nikt nam nie poleca, chłonę coraz bardziej nasycone zielenią krajobrazy migające za oknem samochodu.
Krajobraz wygląda tu jakby naturę nie interesował fakt że wciąż jest początek lutego. Widać wiosna ma tutaj swoją inną porę trwania. Zieleń roślin jest tu tak nasycona, że aż zaczynam zastanawiać się, czy mi się przypadkiem coś nie przywidziało… łąki usiane są polnymi kwiatami, tak samo drzewa przechodzą porę kwitnienia. Na tle tego wszystkiego w oddali zaczynają jednak wyrastać już wysokie i nowoczesne wieżowce Tel Awiwu.
Miasto nie wygląda tak źle jak je malują. Po drodze widzę przyjemnie wyglądające zielone parki i całkiem zadbane ulice, ale może to tylko złudzenie zbyt krótkiej chwili styczności z tym miastem, bo jedziemy w kierunku starego portu Jaffa. Dostajemy podwózkę prosto do samego centrum starego miasta i ruszamy w kierunku mariny. Starówka ma swój urok, jest zadbana a ładne kamienice z beżowego kamienia cieszą oczy, jednak czegoś mi w tym wszystkim brakuje. Odnoszę wrażenie, że wszystko to jest bardzo fajne i ładne, ale jakoś szczególnie dupy nie urywa. Może to dlatego, że naoglądałam się już w życiu trochę starych miast na kontynencie i z każdym kolejnym ekscytacja na widok starego kamienia w różnych wydaniach trochę bardziej maleje. Możliwe też, to po prostu wynik zwykłego zmęczenia i zblazowania tymi wszystkimi przyjemnymi widokami podczas podróży. Spodziewałabym się jednak czegoś robiącego większe wrażenie jak na starożytny port, który na przestrzeni wieków przetrwał wyprawy krzyżowe i przez który przewijali się pielgrzymi przybywający z całego świata w poszukiwaniu odkupienia w Ziemi Świętej.
Idziemy deptakiem wzdłuż mariny gapiąc się na fale rozbijające się o brzeg i jachty chyboczące się na wietrze w rytm wody. W pewnym momencie nasz wzrok przyciąga charakterystyczna tandeta w postaci mikołajów ozdabiających pokład jednej z łodzi. Stajemy przy barierce i wlepiamy oczy w te cuda zaparkowane na wodzie. Dziwne obiekty i specyficzni ludzie przyciągają nas, jak ćmy przyciąga żarzące się światło. A. stojąc z rozmarzonym wzrokiem wypowiada swoje życzenia o chęci załadowania się na tą kuriozalną łajbę i jej życzenie się spełnia, bo minutę później na rowerze podjeżdża specyficzny właściciel łodzi, który zaprasza nas na pokład. Mało rzeczy już chyba zdziwi mnie w życiu a co dopiero podczas tej podróży…. Ze swoimi wielkimi plecakami ładujemy się więc na pokład łodzi a jej gospodarz zaczyna częstować nas kawą. Pod naszymi nogami zaczyna kręcić się czarny kot, który również jest mieszkańcem tej łodzi a który teraz zaczyna właśnie badać zawartość naszego bagażu i sprawdzać na nim komfort leżenia.
Specyfiką autostopowych podróży jest to, że za każdym razem kiedy na swojej drodze spotyka się nowych ludzi, któryś raz z kolei opowiada się historię przebiegu swojej podróży. Siedzimy więc i opowiadamy sącząc całkiem smaczną kawę z papierowych kubków i słuchając historii naszego gospodarza. Okazuje się, że jest lekarzem w w szpitalu w Tel Awiwie a jego łódź służymy mu za domek letniskowy. Spodziewamy się jakiejś niezwykłej historii związanej z mikołajowymi dekoracjami, jednak okazuje się, że historia jest bardzo poczciwa, czyli chodziło o to że siostrzenica wyprawiała imprezę urodzinową. Mężczyzna opowiada nam o Izraelu i o ludziach żyjących tutaj. Miło się rozmawia, chciałybyśmy dłużej posiedzieć w tej gościnie, ale czas leci a po południu musimy zawijać się na lotnisko w drogę powrotną do Polski. Zostawiamy więc plecaki na przechowanie i ruszamy zwiedzać stare miasto.
Wchodzimy na punkt widokowy, aby móc zobaczyć w oddali las wieżowców wyrastających z samego centrum Tel Awiwu. Potem w drodze na starówkę spostrzegamy tabliczkę z napisem Pchli Targ, obieramy więc oczywiście kurs w tym kierunku.
Sprzedawcy wyczuwają nasz zapach już na odległość i kiedy tylko wkraczamy w wąski korytarz idący między zagraconymi sklepami z mydłem i powidłem ,zaczynają swoje pieśni nawoływania i kuszenia cenami, które mają się wydawać zbyt okazyjne, żeby zagubiony w tym chaosie turysta kierował się zdrowym rozsądkiem. Syreni śpiew dochodzący z głębin zapełnionych badziewiem. Orientuje się w pewnym momencie że sama stoję już trochę zbyt długo przy jednej ścianie gapiąc się na wiszące łańcuszki a obrotny sprzedawca wyczuwając moją słabość już stoi przy mnie mamiąc wizją połowy ceny za dwie pary kolczyków sprowadzanych niby prosto od afgańskich beduinek.
Uciekamy z tego zbyt wąskiego przejścia między sklepami czym prędzej, niczym spłoszona zwierzyna na ulicę. Sprzedawcy siedząc na małych stołeczkach przed swoimi prowizorycznymi sklepami rozłożonymi w komórkach, rozmawiają, grają, naprawiają jakieś rzeczy. Życie płynie leniwie.
Nasz czas w tym barwnym kraju dobiega jednak końca, więc łapiemy jeszcze ostatniego falafela, na które nie będę mogła patrzeć co najmniej przez przyszłe kilka miesięcy i ciągniemy w stronę wylotówki na lotnisko. Na mapie oczywiście wszystkie odległości wyglądają bardzo pięknie, ale w rzeczywistości okazuje się że jesteśmy w dupie z czasem i musimy odpalić sobie jakiś wyimaginowany motorek albo liczyć znowu na szczęście głupców, żeby zdążyć na odprawę. Robimy więc to co zrobiłby każdy desperat, czyli zaczynamy łapać stopa w środku miasta. Nikt jednak nie chce się zatrzymywać i nie dziwię się dlaczego. Mija już jakieś 20 minut od naszego sterczenia, ale w końcu ktoś się lituje a my czym prędzej ładujemy się jak śledzie z plecakami do mocno zagraconego wnętrza samochodu.
Koleś nie bardzo wie o co nam chodzi, ale godzi się nas wywieść na wylotówkę. Jest tak zjarany ziołem, że nie czai kompletnie bazy, wirując w otchłani jakiś innych rzeczywistości, kiedy zadajemy mu standardowe pytania na przełamanie pierwszych lodów. Nie zastanawiam się jednak długo nad tym, bo najzwyczajniej w świecie nie mam na to czasu. Wysiadamy na przystanku autobusowym i zostaje nam ostatnia prosta na lotnisko, jedyne 10 km. Tym razem miejsce do łapania jest lepsze jednak po kolejnych 20 minutach moja naiwna nadzieja zaczyna trochę słabnąć. Nie jesteśmy jednak jedynym kuriozum w tym miejscu, kiedy w pewnym momencie przez środek autostrady przejeżdża murzyn na czerwonej hulajnodze. Możliwe, że to tylko halucynacje ze zmęczenia, chociaż myślę, że w tym kraju wszystko jest prawdopodobne…. A. rysuje na kartce symbol samolotu i wspina się z nią na barierkę przy znaku drogowym stercząc tam jak chorągiew, bo jak wiemy w dzisiejszym świecie symbole przemawiają do ludzi szybciej niż jakiekolwiek słowo pisane. Strategia ta przynosi skutek i w końcu przemieszamy się w stronę lotniska. Pozostaje nam jeszcze tylko dopasować wersje wydarzeń z tej podróży a raczej znacznie ją uszczuplić i przejść bezboleśnie przez odprawę. Jestem przygotowana na serię pytań i zastrzeżeń co do mojego aluminiowego stelażu w plecaku, ale spotykam się jedynie ze znudzoną obojętnością, więc koniec końców wszystko idzie gładko. Za jakieś 3, 5 godziny znowu znajdę się w swoim słowiańskim zmrożonym i obleczonym w szarości zimy kraju. To tyle godzin jak z Krakowa do Warszawy, bo świat skurczył się w czasie. Myślę sobie, że to jest moja ostatnia autostopowa podróż, przynajmniej tak staram się sama siebie przekonać, że następne będą już bardziej cywilizowane a przynajmniej w jakiś przyzwoitych granicach. Nie mogę się doczekać, kiedy wytrzepię kilogramy piachu z butów, zjem coś innego niż falafel i wyśpię się wreszcie w swoim łóżku. Zawsze się o tym marzy pod koniec podróży, aż za krótką chwilę znowu do uszu zacznie szeptać wiatr, że trzeba się znowu ruszyć z domu, tym razem dalej na wschód, w jakieś dzikie ostępy, gdzie nie ma niczego, bo nikomu jest niepotrzebne i gdzie ludzie żyją innymi marzeniami. A po co tam zapyta własna świadomość? No w sumie po nic, bo nie zawsze musi być konkretny cel. Może po to żeby zobaczyć, tego czego się jeszcze nie widziało, a może tylko po to, żeby przeżyć nowe przygody.
Świetny post! Zgłoście do @ocd !
Downvoting a post can decrease pending rewards and make it less visible. Common reasons:
Submit
Boję się wpadki jak z "Chicken Itza" :>
Downvoting a post can decrease pending rewards and make it less visible. Common reasons:
Submit
Proszę o rozszerzenie tematu ? ;)
Downvoting a post can decrease pending rewards and make it less visible. Common reasons:
Submit
Ogólnie parę dni temu zgłaszałem do OCD wpis suchy nt. Chichen Itza. Dwie komórki mózgowe nie skontaktowały się i z Chichen powstało Chicken :D
Downvoting a post can decrease pending rewards and make it less visible. Common reasons:
Submit
To znaczy, że dokładnie przeczytałeś artykuł, bo użylismy nazwy Chicken Pizza w tekście :) plus dla Ciebie i dzięki za docenienie! :)
Downvoting a post can decrease pending rewards and make it less visible. Common reasons:
Submit
Czemu akurat wschód? Ja jestem zakochany w Ameryce Południowej :) długo byłaś w Izraelu?
Downvoting a post can decrease pending rewards and make it less visible. Common reasons:
Submit
8 dni, Ameryka Południowa też jak najbardziej jest w planach, ale już od dłuższego czasu marzy mi się właśnie centralna Azja a dlatego, że mam słabość do trochę bardziej dzikich, mniej uczęszczanych/zapomnianych przez ludzi miejsc, no i oczywiście też dla tych gór i dla ludzi, którzy postrzegają rzeczywistość w zupełnie inny sposób niż nasz cywilizowany zachód ;)
Downvoting a post can decrease pending rewards and make it less visible. Common reasons:
Submit
No tutaj jest podobnie, mi się podoba najbardziej ta wolność. Robisz co chcesz i się nie przejmujesz. No i życzliwość ludzka :)
Downvoting a post can decrease pending rewards and make it less visible. Common reasons:
Submit