Dziś (czyli 8 lutego) rozpoczynają się Zimowe Igrzyska Olimpijskie w Pjongczangu. Wielkie święto dla miłośników sportu, którzy po raz kolejny będą się cieszyć rywalizacją najlepszych, wspierać najsłabszych, choć równie ambitnych, i spróbują przynajmniej na czas zawodów zapomnieć o wszelkich bolączkach zawodowego sportu, z aferami dopingowymi na czele (do nich, prawie na pewno, wrócą tuż po Igrzyskach...) Dla mnie będzie to już ósma odsłona emocji ze sportami zimowymi w roli głównej.
Albertville 1992
Igrzysk organizowanych przez Francuzów nie pamiętam zbyt dobrze. 9-letni chłopiec, którym wtedy byłem, na pewno oglądał przynajmniej część konkurencji. Na pewno zapamiętał pewne fragmenty ceremonii otwarcia, fantazyjnej i dziwnej, zapamiętał Marsyliankę...
Lillehammer 1994
Na kolejne igrzyska nie trzeba było długo czekać. Międzynarodowy Komitet Olimpijski stwierdził, że pomysł z rozgrywaniem w jednym roku igrzysk zimowych i letnich już się nie sprawdza i przesunął cykl zimowy o dwa lata. Oczywiście, jedyną słuszną opcją było ich przyspieszenie – chyba żaden sportowiec nie chciałby czekać na kolejną imprezę aż 6 lat?
Tym razem miałem to szczęście, że udało mi się obejrzeć Igrzyska prawie w całości. Co prawda tak się złożyło, że ferie kończyły się akurat w dniu otwarcia... ale również złożyło się tak, że tego samego wieczora dopadła mnie choroba. Na tyle łagodna, by nie trafić do szpitala, ale jednak na tyle poważna, by musieć dwa tygodnie spędzić w domu. Pomimo nie najlepszego samopoczucia nie zmarnowałem tego czasu ;) Oglądało się wszystko, co tylko TVP/Eurosport były w stanie zaserwować. No... prawie wszystko – taki, na przykład, hokej, jak był niestrawny od dzieciństwa, tak jest do dziś.
I znowu – co zapadło w pamięć? Biathlon raczej jeszcze nie, ale biegi – już tak. Wśród kobiet rywalizacja Włoszek Belmondo i di Centy z Rosjankami Łazutiną, Jegorową i Välbe, wśród mężczyzn Norwegowie Dæhlie, Ulvang i Alsgård, Finowie Myllylä i Isometsä (niestety, jak potem czas pokazał, obaj z dopingowymi przygodami), wreszcie Kazach Smirnow. Na łyżwach – figurowych jakoś się tam oglądało, ale prawdziwe emocje były w biegach – pojedynki Johana Olava Kossa z Rintje Ritsmą i nieśmiałe nadzieje, że może Jaromir Radke włączy się do walki o medale. Nie udało się, ale 5 i 7 miejsce też nie były powodem do smutku. W saneczkarstwie już wtedy bezkonkurencyjni byli Georg Hackl z Niemiec i Austriak Markus Prock, niewiele im ustępował także Włoch Armin Zöggeler – i to oni rozdzielili między siebie medale. W narciarstwie alpejskim – niespodziewane sukcesy Amerykanów (Tommy Moe i Picabo Street), medale Kjetila Andre Aamodta, znakomici slalomiści – Alberto Tomba, Marc Girardelli, i wielu innych.
W skokach, które dla mnie były sportem numer jeden – starcia gigantów. Na dużej skoczni medale podzielili Jens Weissflog, Espen Bredesen oraz Andreas Goldberger, na średniej – brązowy medal wywalczył inny znakomity niemiecki skoczek, Dieter Thoma, zaś najwyższe stopnie podium zajęli gospodarze: z dużą przewagą wygrał Espen Bredesen, Lasse Ottesen otrzymał medal srebrny. Bardzo dramatyczny przebieg miał konkurs drużynowy. Przed ostatnią serią skoków zwycięstwo Japończyków było praktycznie pewne. W poprzednich seriach uzyskiwali wyniki od 118 do 135 metrów i ostatniemu z nich, seniorowi ekipy, Masahiko Haradzie wystarczyłoby skromne 106-107 metrów. Teoretycznie proste, prawda? A jednak nie. Czy zawinił wiatr, czy zawodnik nie wytrzymał stresu i zepsuł skok – ważne, że uzyskał jedynie 97,5 metra. Marzenia o złocie trzeba było odłożyć o cztery lata i zadowolić się srebrem.
A jak spisali się Polacy? Ujmijmy to tak – najważniejszy jest udział, a my uczestniczyliśmy. Wysłaliśmy 28 sportowców, z których największe sukcesy odniósł wspomniany wyżej Jaromir Radke (5 i 7 miejsce). Teoretycznie 8 miejsca zajęły też sztafety biathlonistów, ale w tym przypadku trudno mówić o sukcesie. Reszta... niestety stanowiła tło w swoich konkurencjach.
Nagano 1998
Japońskich igrzysk nie miałem okazji oglądać bardzo pilnie – strefa czasowa robiła swoje, nauka w szkole swoje. Ale swoje ulubione konkurencje jednak starałem się śledzić, tym bardziej, że występy polskich sportowców w poprzedzającym okresie stwarzały pewne nadzieje medalowe (jak się potem okazało – płonne). Najlepsze, 5 miejsce, udało się zająć naszej sztafecie biathlonowej oraz Andrzejowi Bachledzie-Curusiowi w kombinacji alpejskiej, miłym zaskoczeniem było też 6 miejsce Anny Stery w biathlonowym biegu na 7,5 kilometra. Niestety, rozczarowali skoczkowie, zwłaszcza nasz przyszły mistrz Adam Małysz. Choć rok wcześniej wygrał dwa konkursy w Japonii (choć, prawda, w Sapporo, nie w olimpijskiej Hakubie), tym razem zarówno na dużej, jak i na małej skoczni zajął miejsca poza pierwszą 50...
Przy braku sukcesów Polaków znów najwięcej emocji wywoływali wielcy mistrzowie – tu wymienię takie nazwiska jak Ole Einar Bjørndalen, po raz kolejny Bjørn Dæhlie, Łarysa Łazutina, alpejczycy Katja Seizinger i Hermann Maier, przyszły „Herminator”, oraz japońscy skoczkowie, których liderem w tym sezonie był Kazuyoshi Funaki. Wzruszająca była też historia Philipa Boita z Kenii, który postanowił oswoić śnieg i narty i wystartować w igrzyskach. Swojego celu dopiął – ukończył bieg na 10 kilometrów (z czasem 47 minut z sekundami, zwycięzca – 27 minut). Ceremonia dekoracji została o te 20 minut opóźniona, ponieważ Dæhlie, triumfator biegu, czekał na Kenijczyka na mecie, by mu osobiście pogratulować.
Ciekawie było też obserwować nowe dyscypliny olimpijskie – curling (i bynajmniej nie przeszło mi wtedy przez myśl, że ja też kiedyś wyjdę na lód i wystartuję w zawodach, mniejsza o to, jakiej rangi) czy snowboard (tu miałem mieszane odczucia – slalom okazał się bardzo ciekawy, ale halfpipe, jak dla mnie, więcej miało wspólnego z cyrkiem, niż sportem).
Salt Lake City 2002
Po raz kolejny strefa czasowa nie sprzyjała widzom w Polsce. Mnie dodatkowo doszedł element sesji i nauki do niej. Co nie znaczy, że odpuściłem oglądanie – a tam, gdzie o medale walczyli Polacy, czasami w ruch szła również kaseta wideo z opcją nagrywania ;) Już przed igrzyskami było wiadome, że szanse na medal(e) są naprawdę spore i nareszcie możemy przejść z poziomu „jeśli szczęście będzie sprzyjać, to się uda” do „tylko pech może nam przeszkodzić”. Głównym kandydatem był Adam Małysz, który powrócił do znakomitej formy i miał walczyć o złoto ze Svenem Hannawaldem. Po części tak się właśnie stało, jednak zupełnie niespodziewanie rywali pogodził, wracający po poważnym upadku, Simon Ammann. Szwajcar zgarnął dwa złote medale. Nasz skoczek jednak nie zawiódł – po trzydziestu latach medalowej posuchy, z dalekiego Utah udało się przywieźć dwa krążki, brązowy ze skoczni normalnej i srebrny z dużej. Dzięki dobrym skokom Małysza również nasza drużyna spisała się lepiej, niż cztery lata wcześniej, zajmując ostatecznie szóstą lokatę.
W pewnym momencie wydawało się także, że medal będzie w zasięgu snowboardzistki Jagny Marczułajtis, która awansowała do półfinału slalomu równoległego. Niestety, zarówno w pojedynku o wejście do finału, jak i w walce o brązowy medal, nasza zawodniczka została zdyskwalifikowana, zajmując ostatecznie czwarte miejsce.
W pozostałych konkrencjach nie brakowało wielkich gwiazd, na których występy patrzyło się z olbrzymią przyjemnością, wśród nich szczególnie wyróżniali się Ole Einar Bjørndalen (ponownie!), który wywalczył cztery złote medale w biathlonie, alpejka Janica Kostelić z Chorwacji (3 złota i 1 srebro).
Co jeszcze zapadło w pamięć z tych igrzysk? Na pewno fantastyczny finał na 1000 m w short tracku i olbrzymie szczęście (i mądra strategia) złotego medalisty, Australijczyka Stevena Bradbury’ego – w ćwierćfinale zajął 3 miejsce, co oznaczało koniec dalszej walki. Ale zdobywca 2 miejsca został zdyskwalifikowany! Steven przeszedł do półfinału. Tam jeszcze na okrążenie przed końcem zajmował 5 miejsce, jednak – gdzie czterech się bije... W walce o awans trzech z czterech wyprzedzających go zawodników przewróciło się, i Steven spokojnie przekroczył linię mety jako drugi. A potem finał. I w zasadzie deja vu. Do ostatniego okrążenia Steven jedzie na końcu. Kilkanaście metrów za liderem. Ale... lider popełnił błąd, przewrócił się na wirażu. Przewracając się, podciął goniących go zawodników. A Steven, który był tak daleko – nie miał problemów z ich ominięciem, nie przewrócił się – i wygrał! Zdobył złoty medal, pierwszy w historii dla Australii!
Kolejne edycje igrzysk – Turyn 2006, Vancouver 2010, Soczi 2014 – też były ciekawe, też się je dało oglądać, ba! przyniosły nam większe sukcesy – olbrzymiej radości dostarczali nam i Justyna Kowalczyk, i skoczkowie narciarscy (Adam Małysz, Kamil Stoch), dość niespodziewanie także panczeniści (tu godzi się przypomnieć fantastyczne zwycięstwo Zbigniewa Bródki w Soczi, o jedyne trzy tysięczne sekundy!). A jednak chyba w tym czasie miałem już inną optykę, nie potrafiłem się cieszyć całą imprezą tak, jak wtedy, kiedy byłem dzieckiem. Dlatego na razie odpuszczam ich opis, niech mi się odłożą w pamięci tak, jak teraz się odłożyły te dawniejsze...
A cóż w Korei? Wysyłamy najliczniejszą ekipę w historii. 35 mężczyzn, 26 kobiet – od jutra rozpoczynają rywalizację. Prawdopodobnie nie poprawimy wyniku z Soczi, gdzie zdobyliśmy aż 4 złote medale. Choć, kto wie? W znakomitej formie są skoczkowie – o medalu na pewno może myśleć Kamil Stoch, a bez szans, przy odrobinie szczęścia, nie są także Dawid Kubacki czy Stefan Hula. Tym bardziej możemy liczyć na owocną walkę w drużynie. Być może, choć to będzie jednak mocno zależne od postawy rywalek, w okolicach podium zawitają, w drużynie, nasze biathlonistki. Chciałoby się, żeby w ostatnim swoim olimpijskim starcie, dzięki ambicji i woli walki, medal wywalczyła Justyna Kowalczyk – lecz to już raczej bardziej chciejstwo, niż realna ocena możliwości. Zagadką są łyżwiarze – umiejętności na pewno im nie brak, ale czy wystarczy to do medalu? A może zdarzy się niespodzianka w jeszcze innej dyscyplinie? Zobaczymy! W każdym razie oglądać będę. I znów trzymać kciuki za naszych... i za tych zawodników z egzotycznych państw, którzy nie walczą o medale, lecz na sportowych arenach walczą ze swoimi słabościami, dając z siebie wszystko, dla których sukcesem będzie może pobicie rekordu życiowego? może pokonanie przynajmniej kilku rywali? a może wręcz po prostu ukończenie zawodów? Wszak baron de Coubertin nie darmo mówił – „najważniejszy jest udział”...
Uzmysłowiłeś mi jak stary jestem, ja pamiętam jeszcze zimowe igrzyska w Sarajewie i maskotkę Wilczka, który na początku transmisji skakał na nartach i krzyczał "Saraaajeewoo".
Lillehammer utkwiło mi w pamięci, z racji, tego, że chodziłem wtedy do technikum i jak przed w-fem nauczyciela pytaliśmy "Co dziś robimy?", to on odpowiadał "Lillehammer" i wszystko jasne, że idziemy na świetlicę oglądać transmisję. Fajne czasy to były. :)
Downvoting a post can decrease pending rewards and make it less visible. Common reasons:
Submit
Fajnego nauczyciela mieliście ;)
Downvoting a post can decrease pending rewards and make it less visible. Common reasons:
Submit