Historia ta wydarzyła się w Iranie, ładnych kilka lat temu, podczas kursu językowego.
Tytułem wstępu musicie wiedzieć - przebywanie w Iranie wymaga stosowania pewnego codziennego rytuału, który obejmuje szereg ceregieli grzecznościowych, wymaganych uzusem kulturowym "miłych" formułek, bez których przestrzegania uchodzi się za prostaka - tzw. taarof. Nie możesz powiedzieć "nie" czy być zbyt bezpośredni/a. Odmawiasz mówiąc choćby "jeśli Bóg pozwoli, to może następnym razem". Spotykając osobę, za którą nawet nie przepadasz, nie tylko uchylisz kapelusza, ale zapytasz o zdrowie jej i jej rodziny, dodasz jak bardzo cieszysz się ze spotkania i pławisz się w jej blasku czy cię ten blask nawet oślepia, więc można zgasić światło... Wszystko to przypomina to nieco te sytuacje, gdy twoja ciocia ugotowała ci paskudną zupę i wypadałoby po zjedzeniu powiedzieć, że oczywiście było przepyszne. To może dokładkę? Och, dziękuję, najadłem się. Tylko razy 1000.
Na powyższy rytuał w sytuacjach towarzyskich trzeba też nałożć sporą dozę teatralności, udawania kogoś innego niż się rzeczywiście jest, niczym w RPG, bądź podkoloryzowanie, wyostrzenie swocih zachowań, by nie być zbyt mdłym, w końcu świat muzułmański o wiele bardziej patrzy na wiele spraw przez pryzmat czarnobiałości... Jesteś wierzącym-niepraktykującym? Powiedz, żeś bardzo ortodoksyjny katolik. Nie lubisz polityki USA? Powiedz, że do pieca z tymi Jankesami.
Improwizacja jest istotna. Wyolbrzymianie jeszcze bardziej. Ale chyba ze wszystkiego najbardziej warto grać na własnej dumie narodowej - i religijnej.
Myślę, że moja historia choć w części pokaże powyższe zjawiska.
Oto siedzimy w głównej auli jednego z większych uniwersytetów w centralnym Iranie, mała grupa zachodnich studentów zatopiona w hurgoczącym morzu młodzieży irackiej, afgańskiej, syryjskiej, jemeńskiej, tadżyckiej... Przed nami wielkie wydarzenie. Dzień Międzynarodowego Studenta, corocznie obchodzony, by uczcić wszystkich cudzoziemców na kampusie.
Pan Amiri, nasz opiekun/politruk zapewniał nas, że czeka nas naprawdę wspaniała uroczystość, urządzana zresztą już od wielu lat, i prowadzona przez wyjątkową osobistość, nieodmiennie chwaloną za swe konferansjerskie umiejętności.
Na imię jej było Gabriela Abdollahi, urodzona w Wenezueli obywatelka USA, która po poślubieniu pana Abdollahiego i przejściu na islam szyicki została dumną obywatelką Islamskiej Republiki Iranu, w której spędziła ówcześnie już jakieś 15 lat, a jej znajomość perskiego była na poziomie rodzimego użytkownika.
Kiedy wkroczyła na scenę, cała sala ucichła jak makiem zasiał. Wszyscy oczekiwali cudu performensu.
Zaczęła, opowiadając anegdoty o swoich pierwszych latach w Iranie. Przytoczę kilka, byście mieli ogólny obraz sytuacji.
"Kiedy nasz synek miał już dwa lata, pan Abdollahi powiedział do mnie z uśmiechem, że już czas na to, byśmy ścieli mu głowę. Bardzo się przestraszyłam! Ten człowiek był moim mężem już 3 lata i nagle taki okrutny pomysł? Dopiero później zrozumiałam, że chodziło mu o to, żeby obciąć dziecku włosy".
<tłumy wiwatują z radości na tak śmieszną historię, omal auli nie rozwali, hulaj, dusza, hulaj, wola>
"Poszłam kiedyś na zakupy w bardzo gorący dzień. Zapytałam sklepikarza, czy ma mleko, a ten nie odpowiedział, tylko poruszył brwiami w górę i w dół. Powtórzyłam pytanie, ale jego "odpowiedź" była identyczna jak poprzednio, przy czym teraz ruszał już brwiami w górę i w dół jak szalony. Oburzyło mnie to, bo kiedy w Stanach mężczyzna robi tak do kobiety, to znaczy, że chce ją poderwać. Ale w Iranie to po prostu minimalistyczny sposób na powiedzenie "nie ma". Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam".
<tłumy wiwatują z radości na tak śmieszną historię, omal auli nie rozwali, hulaj, dusza, hulaj, wola>
A my, białasy, patrzymy tylko po sobie z zażenowaniem, czekając aż wspaniała uroczystość się skończy. Oszczędzę wam innych "anegdot" pani Abdollahi.
Gdy Bóg Wszechmogący w końcu nagrodził naszą cierpliwość i zbieraliśmy się już, żeby wyjść, podszedł do nas pan Amiri i zapytał, jak nam się podobało. Wobec ciszy ze strony naszej grupki, rozmowę podjąłem ja.
"Drogi panie Amiri, chyba nie ma co komentować".
"Ale jak to, coś się stało?".
"Nie, nie, nic, nic, to nieważne".
"Proszę, powiedz mi! Jesteście tu goścmi, jako gospodarze mamy obowiązek wam pomóc!".
"Panie Amiri, naprawdę wydaje mi się, że nie powinienem komentować ".
"Nie, nie, proszę powiedzieć, w czym rzecz, może uda nam się coś wymyślić"
"No dobrze... Dla nas chrześcijan zmiana wyznania to jeden z najcięższych grzechów, grzech przeciwko Duchowi Świętemu. Będziemy się modlić za panią Abdollahi".
Ten pokiwał tylko głową w milczeniu i już nie odpowiedział.
Przy wielu późniejszych okazjach, gdy pan Amiri przedstawiał nas nowym osobom na kampusie, mówił: to moi przyjaciele z Europy, są bardzo, ale to bardzo pobożnymi ludźmi.
I czysty szacunek wokoło.