W jednym z moich ostatnich artykułów wspominałem o Joshu Homeem, który pomógł Arctic Monkeys przy produkcji jednego z ich krążków. Przypadkowo, kiedy ostatnio rozmawiałem z moim przyjacielem o muzyce i wymieniałem się albumami wspomniał on, że bardzo spodobał mu się nowy album Queens of the Stone Age i powiedział, że powinienem go sprawdzić. Nie musiał mnie dwa razy przekonywać. Zachwycony efektem współpracy lidera grupy z moją ukochaną brytyjską kapelą i zdziwiony brakami dobrych rockowych płyt z tego roku jak najszybciej sięgnąłem po "Villans".
Przyznam się bez bicia że siódmy long-play Queens'ów był moim pierwszym spotkaniem z muzyką zespołu na większą skalę. Oprócz wielkiego hitu "No One Knows", który regularnie pojawia się na mojej codziennej składance Daily Mix nie znałem zespołu prawie wcale. Po przesłuchaniu "Villans" nadrobiłem m.in: posiadające rewelacyjny koncept stacji radiowej "Songs for the Deaf", czy poprzedzające dzisiejszy album zdecydowanie bardziej stonowane "Like Clockwork". Dwa świetne albumy, które polecam. Wróćmy jednak do naszej nowości...
Otwierające "Feet Don't Fail Me Now" posiada zadziwiająco długie intro, trwające aż półtorej minuty. Z dziwnych powodów daje mi vibe podobny do "Time", mojego ulubionego kawałka Pink Floydów. Ma ono jednak swoją rolę, którą spełnia bezbłędnie. Główny riff bez takiego wprowadzenia nie był by taki sam. Gdy go usłyszycie, wasze stopy na pewno was nie zawiodą. Utwór ten jest także jednym z wielu widocznych tu przykładów rewelacyjnej skali i moim zdaniem niepowtarzalnego głosu Homme'ego.
O dziwo nie jestem jednak wielkim fanem największego singla płyty pt."Way You Used To Do". Utwór ten posiada chyba największy problem, jaki mam z większością dorobku zespołu, a mianowicie powtarzalność. Okropny riff daje mi bólu głowy po dosłownie kilku razach, gdy go usłyszę. Ale niestety jest on ciągnięty przez ponad 4 minuty, a z kawałka nie pamięta się nic innego. Trochę w moich oczach ratuje go tekst dedykowany żonie wokalisty. Pięknie mówi o długotrwałym uczuciu do drugiej osoby i rodzicielstwie.
Na albumie jest zachowany balans po między ilością spokojniejszych i bardziej agresywnych momentów, ale z innej strony kolejność utworów nie należy moim zdaniem do najlepszych. Wynikiem tego jest prawie wcale nie zapadająca w pamięć druga połowa, na której znajdują się te pozbawione energii i kopa kawałki. Nie myślę jednak że ballady wypadają tutaj źle. Wzruszające i dojrzałe "Fortress" to bez dwóch zdań jeden z moich ulubionych utworów zespołu, a posiadające świetny build-up, lekko popowe "Villans of Circumstance" dobrze się sprawdza zamykając płytę.
Produkcja ze strony Marka Ronsona, znanego za stworzenie chyba najlepszego popowego hitu dekady pt. "Uptown Funk" kuleje tutaj w niektórych momentach. Z założenia dzikie i szybkie "Head Like a Haunted House" traci trochę na mocy przez brak jakichkolwiek dźwięków przesterów, a "Domesticated Animals" posiadające prostą a skuteczną melodie brzmi tak drętwo, że od kiedy zobaczyłem jak QOTSA grają ten utwór na żywo pomijam go podczas słuchania płyty. Wstyd!
Możnaby powiedzieć że "Villans" jest poprostu średnie. Mnie jednak album ten dał wiele frajdy i nie tylko. Posiada kilka niesamowicie chwytliwych riffów, niezłych syntezatorowych smaczków, a także mądrze napisanych tekstów mówiących o polityce, moralności, a także miłości i rodzinie. Zachęcające wprowadzenie do nowej dla mnie kapeli i dowód że hardrock dalej żyje i ma się świetnie. Idealny prezent mikołajkowy dla fana takich brzmień, który może nie słyszał jeszcze o Queens of the Stone Age. 6.5/10
Słuchałeś "Villans"? Podziel się swoimi wrażeniami w komentarzach, a jeśli zachęciłem cię do sprawdzenia tego albumu nie zapomnij o zostawieniu upvote'a. Motywuje mnie to dalszego pisania o filmach, serialach, muzyce i innych rzeczach, którymi się interesuje.