Styczeń, 2011.
-Łup! – Urzędnik imigracyjny w wojskowym mundurze z pokerową twarzą wbija mi dwudziestoośmiodniowe pozwolenie na pobyt. Właśnie przekroczyłem granicę na międzynarodowym lotnisku Mingalardon w Rangunie, byłej stolicy Birmy. Lotnisko jest małe, ale zaskakująco czyste i nowoczesne. Automatyczne drzwi od terminalu otwierają się z charakterystycznym sykiem, a fala wilgotnego, gorącego, tropikalnego powietrza uderza mnie prosto w twarz.
Na oko dwudziestoparoletnie toyoty w opłakanym stanie, dumnie dzierżące czarne napisy “City Taxi” na drzwiach, stoją w kolejce przed budynkiem w desperackiej próbie złapania klientów zmierzających do miasta. Wsiadam do jednej z nich, której kierowca po ciężkich negocjacjach zgadza się zabrać mnie za sześć dolarów do hotelu Traders w centrum. Mijamy mały biały znak ostrzegający wszystkich, że przemyt narkotyków jest nielegalny i karany śmiercią.
Jedziemy dziurawą drogą między brzydkimi, starymi budynkami pokrytymi grzybem. Prawostronny ruch wśród samochodów z kierownicą po prawej stronie zdaje się nie robić wrażenia na moim nieustannie żującym betel kierowcy. Czytałem przed przyjazdem, że wielu Birmańczyków uzależnionych jest od betelu, który pobudza, ale także zamienia ich zęby i jamę ustną w krwawe dziury, które wyglądają tak, jakby właśnie zjedli trupa. Ludzie wiszą na zewnątrz starych zatłoczonych autobusów, pamiętających czasy II wojny światowej. Pokazują mi kciuk do góry w reakcji na moje ciekawskie przyglądanie się kolorowej scenie.
Rangun to chyba jedyne południowoazjatyckie miasto, w którym nie ma motocykli. Oficjalnie jazda na nich została zakazana, aby zwiększyć bezpieczeństwo ruchu drogowego. Jednak jedna z miejskich legend mówi o tym, że pewnego dnia motocyklista uderzył w samochód jednego z generałów rządzącej krajem wojskowej junty. Następnego dnia jazda na motocyklach została zabroniona. Inna wersja tej samej historii mówi, że motocyklista zatrzymał się na światłach przy samochodzie jednego z generałów, wystawił w jego kierunku dwa palce udając, że to pistolet, z którego oddaje kilka strzałów. W obawie przed potencjalnym zamachem, generałowie zabronili jazdy na motocyklach. Tak czy inaczej, zakaz trwa do dziś.
W typowo tropikalny sposób słońce zaszło szybko, pogrążając miasto w niemalże egipskich ciemnościach. Statystyki mówią, że mniej niż trzydzieści procent mieszkańców Birmy ma dostęp do prądu. To widać na każdej ulicy. W pewnym momencie kierowca pokazuje mi pagodę Szwedagon – imponującą, mieniącą się złotem blisko stumetrową buddyjską świątynię. Dziesięć minut później docieramy do hotelu Traders, ulokowanego w niezbyt atrakcyjnej betonowej wieży. Hotel stoi naprzeciwko nieco ładniejszej i nowocześniejszej Sakura Tower. W bliskiej okolicy widać pagodę Sule, kolejny ważny buddyjski zabytek.
Ledwo miałem okazję rozpakować się w moim komfortowym, choć lekko cuchnącym wilgocią pokoju, gdy zadzwonił telefon. To Myat, dyrektor Tour Myanmar – Luksusowego Biura Podróży w Birmie. Kilka dni przed przylotem rzuciłem pracę jako wykładowca uniwersytecki w Bangkoku, aby rozpocząć mój romans z szeroko pojętym przemysłem turystycznym. Wraz z przyjacielem przygotowaliśmy program dla grupy polskich biznesmenów, chcących zobaczyć Tajlandię, Birmę, Kambodżę oraz Wietnam. Tour Myanmar jest firmą, którą wynajęliśmy do organizacji wszystkiego w Birmie. Myat czekała na dole wraz ze swoim mężem, Law Min. Ubrani w hatami i longyi, długie spódnice odpowiednio przeznaczone dla kobiet i mężczyzn, przywitali mnie jak dawno niewidzianego krewnego.
Pojechaliśmy na kolację do restauracji Monsoon, popularnego miejsca wśród biznesmenów, nielicznych ekspatów i tych nieco zamożniejszych czytelników Lonely Planet. Moi gospodarze zamówili całą gamę birmańskich dań bazowanych na kurczaku, wieprzowinie, wołowinie i koźlinie w sosie curry, który przypominał raczej mocno zużyty olej do smażenia. Moją uwagę zwróciła także całkiem niezła w smaku sałatka ze sfermentowanych liści herbaty i kilka innych, których nie potrafię nazwać ani zdefiniować. Jedzenie było w porządku, choć nie porażało, jak choćby to w okolicznej Tajlandii, gdzie miałem okazję mieszkać przez trochę ponad rok.
Pałaszując kolację przedyskutowaliśmy szczegółowo program dla naszych turystów. Dostałem także bilety oraz kupony na hotele i transport na moją birmańską podróż. Nasi klienci zamierzali wpaść jedynie do Rangunu i Bagan, które obowiązkowo musiałem odwiedzić przed nimi. Korzystając z kilkunastu wolnych dni chciałem także zobaczyć Mandalay oraz plażę Ngapali, w sumie cztery z pięciu najpopularniejszych destynacji w kraju obok jeziora Inle.
Po kolacji wróciłem do hotelu. Zasypiając słyszałem odległe śpiewy mnichów, dochodzące najpewniej z okolicznej pagody Sule. Uśmiech zagościł na mej twarzy, gdy pomyślałem o czekającym mnie zanurzeniu w tej mistycznej krainie...
Link do następnej części: Rangun: Azjatyckie miasto ogrodów. Część 2.
Tłumaczenie z angielskiego i edycja: @earworm