saying goodbye to Chris

in polish •  8 years ago  (edited)

To był 18 maja, siedziałam w pociągu jadącym na lotnisko w Modlinie, był piękny słoneczny dzień i miałam przed sobą zapowiedź kilku naprawdę cudownych dni. Jechaliśmy na samolot, który miał nas zawieźć do Włoch, gdzie byliśmy zaproszeni na ślub przyjaciół w Toskanii. Na miejscu mieliśmy spotkać prawie całą naszą paczkę, pogoda zapowiadała się słoneczna i ciepła, wszyscy z nas kochają Włochy za wino i jedzenie, no lepszej perspektywy tego dnia być naprawdę nie mogło.

Na lotnisku spotkaliśmy czwórkę naszych przyjaciół. Staliśmy w kółeczku, wszyscy wakacyjnie ubrani, ciemne okulary, uśmiechy na twarzy. I wtedy mój przyjaciel powiedział: „..a wiecie, że Chris Cornell nie żyje?”
Że co? Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w głowę. Bach! Nie, to niemożliwe, to jakiś sen. A jednak. Wtedy po raz pierwszy się rozpłakałam. Chris Cornell - wokalista Soundgarden, Audioslave, Temple of the Dog, jedna z legend i twórców sceny grungowej, wg wielu osób najlepszy wokal w historii rocka.
No dobrze - to był bardzo ważny dla naszego pokolenia człowiek, pokolenia dorastającego w latach 90-tych, ale jednak mam 40+ lat - już dawno wyrosłam z posiadania idoli. Więc czemu płaczę? Odpowiedzi na to pytanie będę szukała przez następne tygodnie, bo to, jak się poczułam tam na lotnisku, to było tylko preludium.

Pierwszego dnia jeszcze nic nie było wiadomo, oprócz tego, że zmarł po koncercie Soundgarden w Detroit, zdaje się, że na początku ich trasy po Stanach. Drugiego dnia Internet doniósł, że to było samobójstwo. I wtedy moje serce zawyło. Wyszłam na te bezwstydną toskańską umajoną łąkę i nie mogłam się uspokoić.

Chris był jedynym celebrytą, którego życie śledziłam. Może dlatego, że nigdy nie zachowywał się jak celebryta, a jego życie przypominało spełniony najlepszy sen. Jego największa pasja była jego pracą, ciągle był pełen pomysłów i twórczy, otoczony ludźmi, którzy naprawdę go kochali, od 10 lat w szczęśliwym związku z Vicky, ciągle w niej dozgonnie zakochany, z dwójką cudownych dzieci. Jedyna rzecz, która konkurowała z muzyką, to była jego rodzina – Chris był prawdziwe oddanym tatą, spędzającym ze swoimi dziećmi praktycznie cały swój wolny czas. Na zdjęciach widać szczęśliwych, wyluzowanych, uśmiechniętych ludzi. Czułych wobec siebie, z miłością w oczach. Chrisowi zdarzało się zabierać swoje dzieci na koncerty, wychodziły na scenę jako maluchy w wielkich słuchawkach tłumiących dźwięk. Był z nich bardzo dumny. Był jednym z tych muzyków, który wyrwał się z autodestrukcyjnej spirali młodzieńczych nadużyć, bo jak wszyscy w tamtym środowisku miał w młodości epizod uzależnienia od narkotyków. Ale zerwał z nałogiem, wyleczył się, w wieku 54 lat był zdrowy i w świetnej formie.
Samobójstwo? To nie mieściło się w pale. Każdy - tylko nie on.

A jednak. Później wyszło na jaw, że Chris wziął kilka tabletek Ativanu, po czym się powiesił się w łazience, ot tak. Wszystko to odbyło się na przestrzeni 15 minut, bo jego zaniepokojona żona zaraz po rozmowie z nim zadzwoniła do ochroniarza, by natychmiast sprawdził, co się z Chrisem dzieje. Ochroniarz niestety nie zdążył.
Ativan - lek antylękowy, który jednak jest silnym barbituranem i potrafi bardzo uzależniać, a u osób z historią uzależnień może wywoływać stany samobójcze. Dowiedzieliśmy się poniewczasie, że jako osoba z taką historią Chris nigdy nie powinien brać Ativanu. Ta śmierć wyglądała jak jakiś ponury żart, albo jak fatum - bo ostatecznie z tym całym szczęśliwym, słonecznym, spełnionym życiem, otoczony miłością rodziny, przyjaciół i tysięcy fanów, skończył jak jego uzależnieni od heroiny koledzy ze sceny grungowej - Kurt Cobain i Andy Wood.

Bardzo długo nie mogłam dojść do siebie. Miałam potrzebę przebywania z ludźmi, których ta śmierć podobnie poruszyła, więc czytałam wpisy fanów na jego stronie fb i moje serce krwawiło. To było tysiące wpisów, tysiące osobistych historii tego, jak bardzo ludzi ta śmierć zabolała, jak wielkie znaczenie miała dla nich jego muzyka, jak w wielu przypadkach pomogła przetrwać najgorszy okres w życiu. Potem zaczęły pojawiać się listy – od jego żony, dzieci, przyjaciół, z których wyłaniała się sylwetka człowieka o wielkim sercu, wrażliwego na ludzi, zwierzęta, otaczające go piękno świata, zaangażowanego w inicjatywy humanitarne. Człowieka, który zostawiał niepowtarzalny ślad w każdym, kogo spotkał na swojej drodze.

Te wszystkie historie wzmagały tylko ból i czyniły tę śmierć jeszcze bardziej absurdalną.
To był pierwszy przypadek w moim życiu, by śmierć osoby, której nie znałam, osoby bardzo jednak odległej, tak osobiście mnie zabolała. Ba, ze wstydem musiałam przyznać, że wielu śmierci osób, które znałam, a które zdarzyły się w ostatnich latach, nie przeżyłam tak bardzo jak tej.
Zdumiona skalą mojej własnej żałoby, zastanawiałam się dlaczego. Nie mam ostatecznej odpowiedzi.

Bo ta śmierć miała się nigdy nie wydarzyć. Chris miał grać do 70-tki, jak Mick Jagger i miał być w naszym życiu gdzieś tam ciągle obecny.
Bo wraz z jego odejściem, zamknął się ostatecznie i na zawsze pewien rozdział, rozdział mojej młodości.
Bo wraz z człowiekiem być może opłakiwałam pewne czasy, gdy słuchaliśmy tej samej muzyki, tych samych płyt i zespołów, każdy nowy album i koncert był świętem. Gdy muzyka naprawdę łączyła ludzi. Teraz każdy słucha indywidualnego streamu, który podrzuci mu personalny algorytm, te czasy wspólnoty muzycznej odeszły na zawsze.

Say hello to Heaven, Chris.

Chris &guitar.jpg

Źródło zdjęcia:
http://clture.org/event/chris-cornell/

Authors get paid when people like you upvote their post.
If you enjoyed what you read here, create your account today and start earning FREE STEEM!
Sort Order:  

A ja go tak dobrze znałem tylko nie wiedziałem że on tak się nazywa. I nie widziałem że go już nie ma.

Dla podobnych ignorantów co ja:

Ciekawy artykuł. upvote i czekam na kolejne. A w międzyczasie zapraszam do siebie ;)