Ze snu wybudził mnie stukot kopyt na posadzce jaskini... Mój rumak uciekał w popłochu. W powietrzu dało się wyczuć wszechobecną grozę. Wybiegłem przed wejście. Był środek nocy, przez wszechogarniającą ciemność nie dało się dostrzec nic w odległości kilku metrów. Usłyszałem rżenie w oddali. Poczułem powiew chłodnego wiatru, który niósł ze sobą jakby swąd zgnilizny...
Z piskiem czy też skrzekiem (zwał jak zwał), na mojej głowie wylądował sokół i mocno dziobnął mnie w czoło, po czym odleciał pospiesznie. Odwróciłem się by wrócić do jaskini. W wejściu stała postać w ciemnym płaszczu, z przewieszonym przez plecy łukiem i po przytraczanymi tu i ówdzie sakiewkami i różnego rodzaju "schowkami". Oświetlony od strony zadu przez dogasające ognisko, od frontu pozostawał zacieniony niczym utkany z kłębków samej nocy.
-Musimy czym prędzej stąd czmychać- rzekł ze stoickim spokojem, nawet nie drgnąwszy.
Nie wyczułem w nim wrogich zamiarów wobec siebie, więc podszedłem stanąć twarzą w twarz z tajemniczym przybyszem.
-Kim jesteś, co tu robisz i czy to ty wypłoszyłeś mojego rumaka?- zadałem pytania bez cienia emocji.
-Nie czas teraz na pogaduchy. Zabierz tylko to co możesz unieść będąc w stanie biec w razie potrzeby...- powaga i przestroga w jego głosie sprawiły że poczyniłem co powiedział.
Bez konia i tak nie byłbym w stanie daleko ujść ze wszystkimi zgromadzonymi rupieciami, wiec przywdziałem plecak, sakiewkę i narzuciłem na głowę kaptur.
-Jako że w żaden sposób się nie przedstawiłeś, nie wyjaśniłeś również skąd ten pośpiech, to mimo iż postąpiłem jak poleciłeś, teraz nie ruszę się nigdzie bez wyjaśnień...-
Łucznik bez słowa zdjął z pleców swój łuk. Pięknie rzeźbiony swoją drogą, zakończony na krańcach czymś w rodzaju orlich skrzydeł. Dopadło mnie zdziwienie jak ten ów łuk mógł trzymać się przewieszony na cięciwie... Otóż ta nie istniała...
Tajemniczy jegomość w ciszy wymierzył w dół wzgórza na którym staliśmy.
Ułożył dłoń tak jakby trzymał strzałę. Wyglądało to trochę komicznie, jak małe dzieci które bawią się patykami imitującymi bronie. Przez myśl przeszło mi nawet że to być może jakiś wędrowny oszołom...
W momencie gdy ten wykonał ruch jak gdyby naciągał cięciwę stała się rzecz niesłychana. W jego dłoni pojawiła się świetlista strzała, a ramiona łuku wygięły się ciągnięte przez cieniutką jak nić pająka cięciwę, skrząca się lekko złotawą poświatą. Widok był wprost hipnotyzujący...
Rozchylił palce a w dół doliny poszybowała świetlista strzała, która po chwili rozświetliła się potężnie, rzucając cień na to co się święci...
Jaskrawe światło omiotło najbliższą okolicę ujawniając przerażający widok... Zewsząd nadciągały śmieciaki, liczone w tysiącach o ile nie dziesiątkach tysięcy. Wielkie, małe, krzywe, podłużne, płaskie i takie których pokręconych kształtów nie da się określić w prostych słowach. Niczym stado szarańczy, sunęły wprost na wzgórze gdzie chwilowo się ukrywałem...
Smród zaczynał być ciężki do zniesienia.
-Musimy uciekać- rzekł mój "wybawiciel", nadal zachowując nieziemski spokój, biorąc pod uwagę zaistniałą sytuację.
-Jestem dozgonnie wdzięczny, a także...- łucznik urwał moją wypowiedź...
-Nie ma na to czasu, musimy uciekać ile sił w nogach- powiedział spoglądając w zasnute chmurami niebo.
Naciągnął niewidzialną cięciwę raz jeszcze i szeptem wypowiedział niezrozumiałe dla mnie słowo. Łuk zalśnił białym światłem, cięciwa złotym a w jego dłoni pojawiła się bardzo niespokojnie wyglądająca strzała (o ile można dokonać takiego porównania). Zaskrzyła się niczym piorun, sypiąc wkoło niewielkie iskierki. Nieznajomy zwolnił zacisk i strzała poszybowała w niebo, wprost nad nami, wleciała w chmury, wybuchła oświetlając znaczną połać nieboskłonu, a powietrze przeszył ryk gromu.
-Teraz już na prawdę nie mamy czasu, biegnij za mną- rzekł mój niezwykły towarzysz i rzucił się pędem.
Żal zostawiać cały dobytek, ale widok hordy śmieciaków oświetlonych dogasającym błyskiem, przypomniał mi że trzeba zmykać bez zastanowienia...