Opis jednej z moich podróży, jakie odbyłem swojego czasu. Używając określenia podróż, mam na myśli to, o czym pisałem w poprzednim odcinku dziennika. Postaram się, aby dziennik pojawiał się na przemian, czyli raz będzie to jakaś z moich podróży, a innym razem poruszać będę tematykę snów i wszystkiego, co związane z innymi stanami świadomości. Zapraszam do lektury, a także zachęcam do zadawania pytań dręczących Was w tej tematyce.
---------------------------------------------------------------------------------
Tym razem wylądowałem w mieście dotkniętym jakąś straszną katastrofą. Budynki zniszczone jak po wybuchy bomby atomowej. Musiało się to jednak zdarzyć bardzo dawno temu, ponieważ niektóre tereny i miejsca między budynkami były otoczone wysokimi, zielonymi drzewami co świadczyło o tym, że był jakiś długi czas pozwalający odrosnąć zniszczonej florze. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to długi, lecz niski, bo zaledwie cztero- pięciopiętrowy budynek z tarasem na połowę jego długości i wysokość drugiego, może trzeciego piętra. Półkoliste, zniszczone okna bez szyb oraz popękane filary podtrzymujące taras świadczyły, że był to raczej budynek użytku publicznego. Wszedłem do środka przez wielką ościeżnicę, w której nie było żadnego ze skrzydeł drzwi i po chwili znalazłem się na dużym holu, z którego prowadziła para schodów na kolejne piętro. Wszędzie porozrzucane były kawałki zbitych szyb, stare gazety, przewrócone i połamane meble. Poszedłem sprawdzić co znajduje się na pietrze. Ku mojemu zdziwieniu była to chyba stara biblioteka, gdyż na połamanych regałach znajdowały się książki i gazety jeszcze bardziej poniszczone niż meble, na których były poukładane w nierówne i nieproporcjonalne stosy. Jedna z książek rzuciła mi się w oczy. Na okładce widniała postać lekarza z okresu epidemii czarnej śmierci w Europie, który o dziwo ubrany był w kolorowy kapelusz, a jego „dziób” także był upstrzony różnobarwnie. Nagle za moimi plecami pojawiła się kobieta ubrana w strój średniowieczny z typowym temu ubraniu czepkiem wiązanym na głowie i płaszczem z półkola.
- To moja ulubiona. Pokazuje wszystkie metody leczenia i uśmierzania bólu – powiedziała schyliwszy mi się nad głową.
- Moja także – odpowiedziałem, chociaż nie wiedząc czemu, bo tak naprawdę nigdy nawet jej nie czytałem.
Nie chciałem tracić zbyt wiele czasu więc poszedłem zwiedzać dalsze części budynku. Jak się okazało wyższe pietra były oparte na systemie korytarzy, z których w prawą i lewą stronę odchodziły drzwi prowadzące prawdopodobnie do sal lub pomieszczeń mogących pomieścić znaczną liczbę osób. I nagle jedne z takich drzwi się otworzyły i wyszła z nich starsza pani prowadzona pod rękę przez drugą kobietę, która była ubrana prawie identycznie jak ta spotkana w bibliotece. Zatrzymały się przy mnie i babuszka powiedziała:
- Ja tutaj już zostanę do samego końca. Nawet jakbym chciała opuścić to miasto i tak nie dam rady. Stąd nie da się uciec. Wielkie zło nie pozwoli nikomu stąd odejść.
Zaczęła śmiać się obłąkańczo, lecz jakby trochę przez łzy. I weszły w kolejne drzwi znikając mi z oczu. Pomyślałem wtedy, że może ta stara biblioteka spełnia teraz funkcje jakiegoś domu wariatów. Jeśli byłoby to prawdą, to traciłbym tylko cenny czas podróży na pozostawanie w tym budynku. Wyskoczyłem więc wielkim susem na taras, a z niego na ulicę prowadzącą do małego ryneczku. Ku mojej uciesze kręciło się tutaj kilka osób pośród zniszczonych sklepów, połamanych i walących się praktycznie straganików i budek, które kiedyś spełniały prawdopodobnie funkcje warzywniaków, kiosków czy innych stanowisk gdzie handlarze sprzedawali swoje towary. Moją uwagę zwróciła jedna budka z wybitymi szybami i zawalonym dachem, na którym jeszcze ostatkiem sił trzymała się pochylona makieta kruka bądź papugi cała w kolorze zielonym. Może kiedyś był tutaj sklep zoologiczny? Sztuczny ptak wyglądał bardzo zabawnie z oderwanym jednym skrzydłem, połamanym dziobem i wesoło łypiącymi w dal oczami. Spojrzałem w kierunku, w który skierowane były jego puste ślepia. Wypatrywały chyba z nadzieją przybycia zbawcy na tyle łaskawego, by zakończyć smutny żywot kukły i usunąć ją z dachu. I przesuwając wzrokiem po straganach dostrzegłem nagle, że jeden z nich jest otwarty. Ku mojemu zdziwieniu stał tam handlarz sprzedający szczurzą padlinę. Z daszku straganu zwisały powieszone za ogony szczurze truchła. Lecz nie były to byle jakie szczury, bo wielkością przypominały co najmniej sporych rozmiarów psa. Nie będąc zbytnio zainteresowany nabyciem „smakołyków” stwierdziłem, że to dobry moment, by wyruszyć na zwiad w okoliczną dżunglę.
Teleportowałem się więc w losowe miejsce, gdzieś w pobliżu miasteczka. I tutaj nieoczekiwanie coś poszło nie po mojej myśli. Pojawiłem się w lesie, a raczej przerzedzonym dość iglastym lasku, który z moich domysłów mógł znajdować się blisko jakiegoś większego akwenu, ponieważ podłoże było piaszczyste, a za plecami czułem jak wiał chłodny wiatr. Przez ten lasek biegły tory i akurat w momencie mojego pojawienia się jechał nimi szybkobieżny pociąg. Najdziwniejsze było to, że nie byłem przy tym jako „ja”, lecz bardziej jako duch, manifest energii, byt niefizyczny. Nie wiem nawet jak to nazwać, aczkolwiek nie byłem już w tym miejscu w formie cielesnej. Poruszałem się trochę ponad ziemią lewitując jako smuga bądź obłok. Nagle moją uwagę przykuły dwie sylwetki poruszające się znacznie szybciej niż pociąg. Znajdowały się jedna obok drugiej, lecz ich rozmazane kontury nie pozwoliły mi na wstępną identyfikację. Co ciekawe ja sam także poruszałem się tak szybko jak pociąg trzymając się cały czas przodu jego lokomotywy. Po chwili postacie zrównały się z przodem maszyny i wysadziły w powietrze cały przód doprowadzając do wykolejenia się składu. Wybuch odrzucił mnie w stronę lasku, gdzie zobaczyłem betonowe wejście do bunkru czy tajnej placówki wojskowej. Postaci śmignęły szybko przed moimi oczami i skierowały się właśnie do tego wejścia. Nie zauważyły mnie widocznie w tej eterycznej formie co pozwoliło mi założyć, iż jestem dla nich niewidzialny. Podążyłem za nimi. Szedłem podziemnymi korytarzami, które rozgałęziały się na wszystkie strony, aż w końcu dotarłem do pomieszczenia gdzie spotkałem ku mojemu zaskoczeniu nie dwie, lecz cztery postacie w brunatnych ubraniach, których kontury były rozmazane. Mówili coś między sobą by po chwili ich kontury się wyostrzyły (do tej pory tak jakby drżały i rozmywały się), a ja sam ujrzałem zwyczajnie żołnierzy w bardzo zaawansowanych strojach maskujących. Były to dwie pary. Dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Podejrzewam, iż były to także dwa małżeństwa, chociaż to, co stało się później trochę zbiło mnie z pantałyku. Po krótkiej, aczkolwiek żarliwej wymienia zdań, kobiety rozpoczęły walkę wręcz ze swoimi partnerami by szybką kombinacją uderzeń oraz używając broni białej zakończyć ich męski żywot w podziemiach tego kompleksu. Po wszystkim spokojnie nałożyły maski i włączyły strój maskujący, po czym oddaliły się w odmęty korytarzy. Zaskoczony tą sceną stwierdziłem, że nie ma sensu ich gonić, bądź szukać sposobu wyjścia na powierzchnie i z wielki zdziwieniem, nie do końca rozumiejąc co się stało zakończyłem podróż.