Cześć Wam. Dzisiaj będę ten post kierował głównie do siebie, być może będę go w przyszłości potrzebował (wspominałem, że steemit będę traktował jako mój notatnik :)).
Od wielu, wielu lat, byłem osobą niestabilnie emocjonalnie. Zwłaszcza wewnątrz. Kiedy wpadałem w uczucie 'flow', czułem się zawsze niezwyciężony, nikt nie mógł mi dogryźć, nic nie wpływało na mój humor, tryskałem energią tak dużą, że nie mogłem jej w sobie pomieścić. To była ta jasna strona. Ta ciemna, jak łatwo się domyślić, powodowała że zostawałem w łóżku, leżałem do południa w spoconej pościeli, wstawałem głodny, marnowałem czas na youtube, facebook, ogarniał mnie niepokój, chodziłem spać o bardzo późnej godzinie, wypalałem pół paczki papierosów i nie dość, że marnowałem cały dzień, to na dodatek chciało mi wyć, krzyczeć lub ogarniała mnie apatia, pustka i poczucie braku sensu. Nie wiedziałem dlaczego tak się dzieje, dlatego moją jedyną bronią była modlitwa o jak najwięcej pozytywnych chwil.
Rok. Mniej więcej tyle zajęło mi czasu pozbycie się tego problemu. Albo inaczej. Od mniej więcej roku nie cierpię na huśtawki nastrojów, co zawdzięczam ciężkiej pracy nad sobą i ogromowi wiedzy, którą przekazali mi inni ludzie. Szybki flashback - gdy mieszkałem w Stambule, obchodziłem swoje 21 urodziny. Miasto bardzo mnie przytłaczało, więc zrobiłem sobie prezent. Wybrałem się samodzielnie do Efezu, żeby odsapnąć i zmienić otoczenie.
W ten jeden, słoneczny i piękny dzień przeczytałem List św. Pawła do Efezjan w miejscu, gdzie był oryginalnie czytany po raz pierwszy. Widziałem zburzony cud świata, czyli Świątynię Artemidy. Spontanicznie wybrałem się nad Morze Egejskie, słuchałem też śpiewu chóru na wzgórzu, gdzie leży Sanktuarium Wniebowzięcia Maryi. Wieczorem poznałem Australijczyka, z którym rozmowę zapamiętam do końca życia, a pewna para stawiała mi raki (rodzaj alkoholu) żebym dotrzymał im towarzystwa przy ognisku. Dzisiaj, gdy do piszę, brzmi to jak bajka. Nikt oprócz mnie nie wiedział wtedy, że w środku czuję smutek, bezradność i poczucie braku sensu.
Czułem się fatalnie, dobijając sam siebie w środku. Obwiniałem się, że nie potrafię cieszyć się z tak cudownych chwil w życiu, z miejsc do których prawdopodobnie nie wrócę. Więc na dodatek, byłem swoim największym katem. Ten dzień wyrył się w mojej pamięci wyjątkowo mocno. Gdy myślę o swoich huśtawkach nastrojów, właśnie 27 października 2013 roku był dniem, w którym dałem się porwać jak liść podczas huraganu.
Przez lata, ten stan rzeczy się utrzymywał. Nie zrozumcie mnie źle, przez większość czasu byłem człowiekiem radosnym, moi znajomi w życiu by mnie o taki wewnętrzny niepokój nie podejrzewali. Byłem dla ludzi uprzejmy, poza tym huśtawka potrafiła kręcić się też w przeciwnym kierunku. I wówczas byłem najlepszym kompanem do życia na całej naszej planecie. Marzyło mi się jednak życie i stan umysłu, w którym mogę na spokojnie zostać sam w domu i nie czuć stresu.
Dzisiaj, mieszkam od ponad ośmiu miesięcy sam. W pracy spędzam 90% mojego czasu sam, w swoim własnym biurze. Gdyby podliczyć godziny, spędzam średnio około 20 godzin dziennie będąc sam w swoim towarzystwie. Gdybym nie zmienił sposobu bycia i myślenia, byłby to niezawodny przepis na depresję (w najlepszym wypadku). Jak więc sobie z tym poradziłem?
Kilka narzędzi, które mi się przydało. Po pierwsze, zacząłem być swoim najlepszym ziomkiem. Odkryłem, że nigdy nie zastanawiałem się przedtem nad relacją z samym sobą. Jak do siebie mówię, co do siebie mówię, czy się chwalę gdy zrobię coś dobrego, czy żartuję z samym sobą itp. Zadbałem o to i przestałem ganić się w myślach. W przeszłości byłem swoim najgorszym katem. Obelgi, którymi rzucałem w siebie były tak obrzydliwe, że nie miałbym odwagi powiedzieć ich drugiemu człowiekowi, nawet gdyby wyrządził mi wielką krzywdę. Za byle błahostkę potrafiłem skarcić się jak psa. To była autostrada do autodestrukcji. Zacząłem więc od wspierania się. Gdy robiłem coś źle, starałem sam siebie się pocieszyć swoim wewnętrznym głosem. Moja koleżanka zostawiła mi kiedyś list. Napisała w nim: "głos podświadomości, który Ci podpowiada to to, kim naprawdę jesteś". Dbam o to, żebym podświadomie był swoim najlepszym przyjacielem.
Po drugie. Medytacja. Tak, tak, wiem oklepany temat. I tu uwaga: nie medytuję od dawna. Medytowałem przez chwilę, zrobiłem może 15 sesji i na tym poprzestałem. Nie porwał mnie buddyzm, nie będę się też o samym przyglądaniu własnych myśli rozpisywał. Polecam mimo wszystko wszystkim, bo kiedy dziś łapie mnie uczucie stresu, jedyne co robię to kilka wdechów i wydechów. To moja krótka forma medytacji, pierwsze szybkie narzędzie do rozładowania napięcia. Jeszcze mnie nie zawiodło.
Po trzecie, przestałem gadać, a zacząłem robić. Może to zabrzmię jak smutny coach rozwoju osobistego, ale postanowiłem że zacznę być facetem, którym chcę być. Dlatego też ogarnąłem się zawodowo, poszły za tym pieniądze, które mogę wykorzystać teraz na swoje pasje. Sporządziłem listę rzeczy, którą zawsze chciałem zrobić. Pozycji jest tam pewnie ze 150 i lista wciąż rośnie. Są tam marzenia materialne i trudne to spełnienia, jak posiadanie cabrio, kąpiel we wszystkich oceanach, podróż na Alaskę, czy zdobycie biegunu. Ale są też proste głupoty, jak album na pieniądze z wszystkich moich podróży, zorganizowanie męskiego wieczoru z cygarami przy pokerze z moimi kumplami, kupno projektora albo nauczenie się gry na jakimś instrumencie.
To ostatnie narzędzie pomogło mi najbardziej. Zawsze byłem człowiekiem wielu pasji, nie potrafiłem poddać się bez reszty jednej rzeczy. Kiedyś wprawiało mnie to w kompleksy, dziś jest to moim błogosławieństwem. W przeciągu 12 miesięcy, nauczyłem się komunikatywnie języka hiszpańskiego i gry na ukulele. Doszlifowałem swoją grę na pianinie, odwiedziłem 3 nowe państwa, w tym najbardziej wyczekiwane USA. Jestem dużo ciekawszym rozmówcą, mam lepsze kontakty z wszystkimi kobietami w moim życiu i nie potrafię zliczyć propozycji pracy, które dostałem. Oprócz tego zerwałem ze swoim nałogiem palenia i już prawie od roku nie trzymałem papierosa w ręku! :)
Wszystko to wpłynęło na to, że moje huśtawki nastroju mnie nie dręczą. Wydaje mi się, że kombinacja tych wszystkich zabiegów wpłynęła i wpływa na komfort psychiczny. Teraz widzę, że im mniejszą błahostkę robię, tym lepiej na mnie działa. Małe głupoty, jak kwiatek w sypialni sprawia, że lepiej mi się śpi. Potrzebuję mniej snu, więc bez większych problemów wstaję o 5 rano i idę na siłownię. To z kolei sprawia, że pobudzam się przed pracą wysiłkiem fizycznym, a nie kawą. Jestem przez to zdrowszy, i tak dalej, i tak dalej.
Czy wobec tego traktowanie siebie jak przyjaciela, medytacja i prywatna bucket lista, to przepis na zniszczenie huśtawek nastrojów? Oczywiście to nie wszystko. Jest wiele innych rzeczy, które robiłem po drodze i które robię do tej pory. Ale trzy najważniejsze, to właśnie te powyższe, przynajmniej w moim przypadku. Nie wiem, czy ktoś z Was też cierpi lub cierpiał na podobne dolegliwości, choć zakładam że tak. Jeśli macie jakieś narzędzia, które Wam pomagają, podzielcie się proszę w wiadomości prywatnej lub w komentarzu, z chęcią wypróbuję coś nowego.
Huśtawki nastrojów nie prowadzą do niczego dobrego. Gdy trochę bardziej filozoficznie zagłębiałem się w samą ideę spokoju, odkryłem że jest dla mnie ważniejszy niż szczęście. Szczęście przychodzi i odchodzi, szczęśliwym można bywać. Ale spokojnym się JEST. I wtedy o szczęście o wiele łatwiej.
P.S. Jeśli ktoś z Was ma problem, jaki miałem w przeszłości, z wielką chęcią pomogę dobrym słowem i (być może) radą. Wystarczy że napiszecie do mnie, ja w przeszłości tego typu kontaktu szukałem.
P.S.2 Ten post kieruję do siebie samego z przyszłości, więc Krzysiu - jeśli potwory z przeszłości wróciły, przypomnij sobie rok 2018 i ten post :)