Kolejny archwialny tekst, jutro wrzucę część 3 - ostatnią :). Dobrej nocy, jutro piąteczek, więc za tydzień Wiedźmin! :D
W pierwszej części tekstu, skupiłem się na wydarzeniach, obejmujących wszystko do momentu niefortunnego pożarcia Envy'ego, Edka i Ling Yao przez Grubasa. Tak jak dawniej, tak i dziś najmocniej uwielbiam środkową część "Fullmetal Alchemist: Brotherhood" (a końcówka wcale jej nie ustępuje!). Najwięcej się w niej dzieje, a Arakawa zaskakuje poziomem, który nie spada ani na minutę poniżej pewnego poziomu. Autorka doskonale rozplanowała całą opowieść, skupiając się nawet na najdrobniejszych detalach. Nawet tak małe szczegóły, jak np. rozwój muskulatury u Edka, nie umknęły jej uwadze. Fajnie widać, jak na przełomie odcinków, powoli nabiera coraz to bardziej męskich kształtów. Zaczynał od suchoklatesa, a skończył z całkiem imponującą, jak na swoje gabaryty, muskulaturą. Nic nie jest tu pozostawione przypadkowi lub ulega zapomnieniu przez twórcę.
Naprawdę trudno nie odnieść wrażenia, że Arakawa nie przemyślała całego Fullmetala przed rozpoczęciem prac nad nim. Dość szybko poznajemy masterminda całej intrygi. Konsekwencje wizyty m.in. braci Elric u "Ojca", jak i faktu, że Roy Mustang poznał prawdziwe oblicze Króla Bradleya zostały świetnie rozwinięte. Ognisty Alchemik stracił swoich najlepszych ludzi. Każdy z nich, został przypisany do innej placówki wojskowej, zaś Riza Hawkeye stała się osobistą zakładniczką w rękach samego Furera... Co było, swoją drogą, strasznie głupie... laska miała dobry wgląd w działalność wroga. Zatrzymajmy się tu na chwilę, gdyż wątek jest warty dokładniejszego omówienia. W jednym z odcinków, Ognisty Alchemik mówi, że “stracił jedną z figur”. Nie jest to zwykłe odniesienie do dobrze nam znanej gry, jak np. w “Code Geass”, czy w wielu innych anime. Arakawa dokładnie przemyślała rolę każdej z postaci, ich osobowość, charakter, a przede wszystkim relację z “Królem”, Nieco wcześniej Lust i Envy zabiły Maesa Hughesa, który jako pierwszy zrozumiał szatański Ojca i jego dzieci. Tak jak za pierwszym i drugim razem nie ceniłem tej postaci, tak teraz, zrozumiałem i doceniłem jego zajebistość i męski charakter. Gdy myślimy, że jest naprawdę źle, a “nasi” mają ciężką robotę, to rysowniczka nie boi się dorzucić kolejne problemy i utrudnienia dla bohaterów. Następnie rozwiązuje je często w prosty, logiczny sposób, niekiedy zakańczając dwa wątki za jednym zamachem. Dobrym przykładem, jest rozliczenie Winry z przeszłością, przekonanie Scara, że są ważniejsze rzeczy na świecie niż zemsta. Chodzi przerwanie łańcucha nienawiści, z czym doskonale trafiła do burzliwego serca Ishvalczyka i dopełniła jego przemiany.
O ile sam początek może nie należał do tych najlepszych, o tyle środek "Fullmetal Alchemist", to prostu perełka. Duża w tym zasługa studia Bones, o czym nie wspomniałem w poprzednim tekście. Postarali się tak od strony animacji, jak i w kwestii muzyki. W większości przypadków, utwór jest bardzo dobrze dopasowany pod konkretny moment i trudno mi wskazać ten najlepiej zsynchronizowany. Z racji, że serial ma naprawdę bogatą gamę "kawałków na każdą okazję", to było z czego wybierać. Bitewne kawałki, smutne piosenki, utwory podkreślające epickość danych wydarzeń, pioseneczki do komediowych fragmentów... Tu jest po prostu wszystko. Generalnie średnio przepadam za produkcjami ze studia Bones. Pewnie, zawsze ich doceniałem, chwaliłem, ale nie bardzo leży mi ich styl tworzenia anime. Na szczęście przy FMA: Brotherhood ani przez moment nie odniosłem takiego wrażenia. Poziom wykonania jest po prostu wzorcowy i tak, jak przy anime o Łowcach miałem parę zarzutów, tak tu nie mam się po prostu do czego przyczepić. O dwa, trzy poziomy ponad HxH 2011.
Walki są naprawdę krwawe, i płynne, a przy tym bardzo dynamiczne i świetnie wykonane. Z przyjemnością oglądam intensywne, wypełnione emocjami starcia, jak Greed kontra Bradley albo bardzo mądrze poprowadzone, jak Gluttony i Pride w zbroi Al’a vs cała reszta. Arakawa potrafi znakomicie pokazać walkę, w której postać, nie mająca teoretycznie żadnych szans, dosłownie masakruje swojego oponenta. Wystarczy być po prostu kreatywnym i mądrze korzystać z postaci, jakie się wymyśliło oraz mocy, które im się nadało. Trzy typy alchemii, boost do statystyk fizycznych, wynikający z faktu bycia chimerą, zaawansowane umiejętności walki wręcz i wykorzystywania elementów otoczenia (wliczam w to różne style walki, nie chcę się teraz rozdrabniać) nawet moc Homunculusów, absolutnie każda umiejętność ma swoje wady oraz zalety. Najlepsze jest to, że moce się wzajemnie szachują i nie raz można osiągnąć sukces, przy pomocy prostych technik (np. Alphonse i ta lwia chimera, w walce z Kimbleem oraz Pridem, gdy temu pierwszemu przegryźli szyję). Wszystko zależy od kreatywności i wyczucia odpowiedniego momentu, w którym zaskoczy się wroga i zada mu krytyczny cios. Rzecz jasna, dopóki różnica pomiędzy ich mocą nie jest zbyt duża. Zresztą, nawet wtedy, teoretycznie słabszy przeciwnik, może wygrać jeśli wykorzysta błąd swojego silniejszego rywala. Świetnie to pokazano, jak dr Marcoh zaorał Envy. Alchemia to obok Nen z HxH, mój ulubiony system mocy w anime w ogóle. Wszystkie typy umiejętności są tu spójne, techniki wzajemnie się szachują i uzupełniają. Nie ma "ass-pulli", które są w nie jednej mandze (pozdrawiam Naruto), bo autorowi brakowało już sposobów na przedstawienie poziomu mocy.
Weźmy takie chimery. Mają większą siłę fizyczną niż ludzie, przez co bez większych trudów mogą połamać kości, przegryźć krtań. Mają również bonusy do fizycznych statystyk, takich jak: siła, wytrzymałość, zwinność, szybkość, unikalne zdolności, zwierzęce zmysły etc. Zwykły człowiek, jeżeli odbędzie (i przeżyje) morderczy trening oraz posiada dobry zestaw genów, może pokonać taką bitewną chimerę. Albo ninja z Xing, którzy specjalizują się w szybkich i bolesnych, atakach z zaskoczenia i używaniu wszystkiego, co mają pod ręką. Sami alchemicy z kolei muszą polegać na swoich umiejętnościach i kreatywności. Nie dość, że często muszą myśleć nad obroną i unikaniem ataków przeciwnika, to jeszcze muszą rozkminiać o odpowiednich składnikach, których używają przy procesie równoważnej wymiany. Inna mieszanka minerałów, czy innych surowców, może zadać większe obrażenia konkretnym typom pancerza lub go osłabić, a nawet rozbić. Dość często wykorzystywał to Edek, np.w walkach z Greed'em, Scarem, czy Buccanerem.
Akcja w Briggs, to jeden z moich ulubionych arców w anime w ogóle. Głównie z powodu świetnych charakterów. Arakawa znakomicie przedstawiła zimną i solidną postawę żołnierzy z dalekiej północy. Nie są to zwykli wojacy, w tamtych rejonach są bardzo ciężkie warunki pogodowe, a Drachma zmusza ich do życia w nieustannym pogotowiu. Taka twierdza wymaga doświadczonego, czasem brutalnego (w końcu trzeba się bardziej bać przełożonego niż wroga) i konsekwentnego dowódcy, a takim liderem jest bez wątpienia p. Olivier Mira Armstrong.
O jej zajebistości, sile i nieposkromionym, suczym charakterze mógłbym się rozpisać na wiele stron. Z racji oczywistych trudności, Mira nie może być po prostu zwykłym szefem. Już wieki temu było jasne, że najskuteczniejsze oddziały uderzają "jak zaciśnięta pięść", są zwarte oraz kompletnie nie do ruszenia, niczym monolit. Żeby wzmocnić "więzy braterstwa", Mira nie raz sama rzuca się do wszelkiej roboty i pokazuje, że nie czuje się lepsza od swoich ludzi. Nie boi się ubrudzić sobie rąk, a każdy żołnierz jest dla niej istotny i nigdy ich nie zdradza. Warto wspomnieć o jej świetnej akcji ze Slothem i generałem Ravenem, które są jednymi z wielu, iście epickich momentów w jej wykonaniu. Pozbyła się ich obu w bardzo efektowny sposób. Co ja mówię, ona po prostu rozwaliła system! Biorąc pod uwagę wszystkie odcinki, które widziałem (59 na moment pisania tego fragmentu), to w ewentualnej "topliście najsilniejszych bytów" Mira byłaby na bardzo wysokiej pozycji. Ma wszelkie predyspozycje ku temu. Duża siła fizyczna, wybitna zwinność, szybkość, dobre aktorstwo, wyjątkowa inteligencja i nieprzeciętny spryt, umiejętność odpowiedniego wyczucia momentu, totalny brak empatii wobec wroga... No kobieta, jest po prostu suką do kwadratu i jest w tym zajebista!
Jak wiele razy podkreślałem, Arakawa, jak na kobietę przystało, potrafi bardzo subtelnie pokazać osobowość postaci. Gdy do Briggs dochodzą wieści o eksterminacji mieszkańców Ishvalu, Mira Armstrong wyciąga wszystkich ludzi na plac i w krótki, żołnierski sposób, daje do zrozumienia swoim ludziom i samemu Milesowi, że (cytując Carionera) "ma wyjebane jajca" na wszelkie zwady, problemy, niedomówienia. Jeśli ktoś ma coś do powiedzenia, to niech to powie teraz albo zamknie gębę na zawsze. Polubiłem zarówno Ishvalczyka, który jest jej zarówno najbardziej zaufanym człowiekiem, jak osobą o twardym charakterze i mającą kręgosłup moralny. Ma trzeźwy umysł i zdolność do chłodnego, rozsądnego osądu. Buccaneer z kolei jest bezpośrednim zastępcą Królowej Lodu. Gdy ta jest aktualnie zajęta, to właśnie on pełni rolę dowódcy jej oddziałów. Jest niemniej charyzmatyczny, nieco mniej groźny niż szefowa, ale nadrabia zapałem. Dopóki wielki niedźwiedź z mohawkiem może się ruszać, tak długo trzeba na niego uważać. Co prawda Wrath początkowo go trochę zmasakrował, ale później mu się w odpowiedni sposób odwdzięczył.
Istotnym elementem tego arcu, jest sam Kimblee. Jak już pisałem w poprzednim tekście, uwielbiam takich okrutnych i krwawych psycholi, jak on. Scena z końcówki anime (chodzi o moment, gdy stawia się Pride'owi) albo z retrospekcji w Ishvalu (pojawiła się jedynie w mandze), dobrze pokazują, że Karmazynowy Alchemik to nie jest zwykły, stereotypowy psychol. Nie dość, że dobrze rozumie otaczającą go rzeczywistość i umie dostrzec prawdę w fałszywej kreacji, to posiada "subtelne poczucie gustu". Można powiedzieć wiele dobrego o Rizie Hawkeye, ale Solf celnie zauważył, że zabijanie sprawia jej przyjemność i że niespecjalnie się od niego różni. Bracia Elric na ten przykład w ogóle nie zabijali i w przeciwieństwie do innych bitewniaków, czy komiksów Marvela albo DC, kupiłem ich wytłumaczenie. Tym bardziej, że są w tym względzie stosunkowo konsekwentni w przeciwieństwie do w/w. W sensie, że naprawdę starają się niespecjalnie krzywdzić przeciwników, gdy nie trzeba.
Skoro o tym mowa, to dobra okazja do omówienia retrospekcji z eksterminacji obywateli Ishvalu. To był "miły" widok, zobaczyć kim byli: Roy, Riza, Kimblee, Armstrong i Scar, zanim ich poznaliśmy oraz możemy zobaczyć na własne oczy, jak ta rzeź wpłynęła na ich osobowości. "Holocaust Ishvalu" wyszedł tak, jak powinien. Jest krwawo i bezkompromisowo, a pole bitwy jest istnym wesołym miasteczkiem, dla takich postaci, jak Karmazynowy Alchemik. Gdy oglądałem ten odcinek, to naprawdę czułem, jakby autorka zainspirowała się podobnymi wydarzeniami ze znanej nam rzeczywistości. Ten klimat, przedstawienie tego wszystkiego... cóż, tacy właśnie potrafimy być jako ludzie. Najbardziej zapadł mi w pamięci moment, gdy władca Ishvalu postanawia (niestety bezskutecznie) ofiarować swoje, jak i życia reszty dowódców, w zamian za pozostałych mieszkańców. Niestety, nie zdawali sobie przy tym sprawy, że Król Bradley ma wobec nich inne zamiary.
Po zakończeniu akcji w w Briggs, przenosimy się w inne miejsce. Alphonse spotyka swojego ojca, my widzimy znajome twarze, które możemy skojarzyć z początkiem serii. Hohenheim nie jest wybitnym ojcem (głównie z powodu wstydu, jaki czuje wobec Trishy i ich wspólnych dzieci), ale stosunkowo łatwo nawiązuje nić porozumienia z Alem. Fajnie wypadła ich wspólna rozmowa, gdy przez krótką chwilę mogli się poczuć jak rodzina. "Niewolnik 23" na szczęście nadrabia braki wychowawcze swoim charakterem i świetnie opanowaną alchemią. Nie przepadałem za nim, ale w momencie, gdy w pełni zrozumiałem kontekst wszystkich wydarzeń, dlaczego musiał postąpić tak, a nie inaczej, to zacząłem mu naprawdę współczuć. Jego walka z Pridem, to jak mu "rył dziurę w głowie" było po prostu niesamowite. Ciśnie mu od tchórzy, ciot, słabeuszy, generalnie atakuje w jego czuły punkt. Scena jak Pride powstrzymuje się ze wszystkich sił, by nie pociąć Hohenheima, to po prostu cuuudo. Czuć było to ciśnienie "dumnego" Selima. Zdaję sobie sprawę, że Pride doskonale znał swoje ograniczenia i wiedział, że nie może wyjść poza pewien obszar. Wiem, powtarzam się, ale po prostu urzeka mnie to, jak świetnie Arakawa przedstawia emocje, a w przypadku Homunculusów wychodzi jej to bardzo dobrze!
To tyle, w trzeciej części skupię się na reszcie wydarzeń, jak i przede wszystkim samym zakończeniu. Dzięki Karolowi za pomoc przy tworzeniu tego tekstu.