Właśnie skończyłem oglądać "Irlandczyka". To nie będzie długa recenzja, a jedynie moja skrócona opinia. Za około miesiąc zacznę pisać swoją listę 10 najlepszych filmów tego roku i wtedy rozpiszę się w dłuższej formie.
Nigdy nie byłem specjalnym fanem Martina Scorsese. Jasne, doceniam jego kunszt reżyserski, wiem co zrobił dla kina i znam część tematów, które lubi poruszać w swych produkcjach, ale poza "Wilkiem z Wall Street", "Chłopakami z Ferajny", "Infiltracją" i "Gangami Nowego Jorku", nie znam jego twórczości. Oglądało mi się je z przyjemnością, parę razy do nich wracałem, ale zwyczajnie preferuję inne gatunki. Trudno jednak było przejść koło tego filmu obojętnie, na co nałożyło się kilka czynników. Nazwisko uznanego reżysera, któremu w dużej mierze zawdzięczamy poziom współczesnej kinematografii. Olbrzymi budżet wynoszący 140 mln (dla porównania - 1 część "Avengers" miała 220 milionowy budżet, a koszt ostatniej części wyniósł około 356 mln dolców), którego w życiu by nie dopiął wg pierwotnego planu, gdyby nie pomoc od Netflixa. Rozwijając ten punkt, żadna wytwórnia nie dałaby mu tyle kasy. Nie wiem, jak wyglądały rozmowy między Scorsesem, a studiami, które poprosił o sponsoring, ale zakładam, że powiedzieli mu krótko - sorry, ale musisz część kosztownych rzeczy wyciąć lub je zamienić na tańszy substytut, bo nikt Ci tego nie opłaci. Za niska szansa na zysk, a duża szansa na stratę. A propos cięcia, ta kobyła trwa 3.5 godziny, więc szykujcie się na dwa seanse albo jeden super długi. No i creme de la creme w postaci wybitnych aktorów (Al Pacino, Joe Pesci, Rober de Niro), których zobaczymy zarówno w młodszej, jak i starszej wersji, bo Martinowi bardzo się spodobała technologia cyfrowego odmładzania i postarzania aktorów. Tyle znakomitości - charyzmatyczni aktorzy, rozdęty budżet, 3.5godziny materiału i jak to wypadło?
No powiem Wam, że gdybym teraz się cofnął w czasie marca tego roku i powiedziałbym samemu sobie, że "Irlandczyk" będzie filmem, który najwyżej ocenię w tym roku, to nie uwierzyłbym. Nie czekałem na niego i jak na ironię, to w tym roku znowu zwyciężył film z gatunku, za którym nie przepadam. Widziałem kilkanaście filmów gangsterskich, większość mi się podobała, ale podobnie, jak w przypadku twórczości M. Scorsese'a - nie miałem parcie na poznanie pozostałych.
O fabule powiem przy prawdziwej recenzji, teraz ograniczę się do kilku ogólników, które zarysują Wam pewien obraz. "Irlandczyk" to przede wszystkim film o życiu, mafie, ich działania, płatni zabójcy, polityka, to głównie narzędzia ku pokazaniu pewnych lekcji. Można byłoby je przedstawić przy pomocy paru innych zawodów, pytanie tylko, czy wybrzmiałyby równie mocno i trwale zapadły w pamięć? Nie wiem i nie chcę się zastanawiać, bo szkoda mi czasu. M. Scorcese za pomocą swojego scenariusza, bohaterów i własnego, bogatego życiowego doświadczenia, pokazał jakie mogą być konsekwencje naszych działań i podjętych decyzji. Że przez porywczość i głupotę możemy stracić naprawdę ważne rzeczy - dobre relacje z rodziną, mozolnie budowaną pozycję i jeden z najważniejszych surowców, jak nie najważniejszy w ogóle, czyli czas. Czasu sobie nie wystrugamy, nie kupimy, nie jesteśmy w stanie obecnie się odmłodzić, Bóg/Matka Natura go nam nie podaruje, nie odzyskamy poświęconego komuś lub czemuś czasu. Żeby nie marnować go na zbędne bzdety, to ludzie stworzyli sobie pewne kodeksy, hierarchie, zasady, które ułatwiają życie, wbrew temu, co twierdzą buntownicy wszelkiej maści. Możecie się nie zgadzać i kłócić, ale lepiej jest z nimi niż bez nich + ludzie mimowolnie i tak do tego często dążą. Jasne, bywają okresy, że ludzie myślą inaczej, ale ostatecznie takie kodeksy etc. zapewniają stabilność i tworzą z reguły lepszą sytuację. Nie chcę za bardzo spoilerować, więc podsumuję fabułę 3.5 godzinnego filmu 1 zdaniem - to takie "Avengers: Endgame" dla fanów kina gangsterskiego.
A skoro to "Endgame", to nie mogło zabraknąć wybitnych postaci. No i tu będzie krótko, bo chcę mówić maksymalnie swobodnie, więc poczekam ten miesiąc, aż więcej osób obejrzy. Joe Pesci gra tak zajebiście dobrze, że dosłownie zdejmuje z każdego spodnie. Ma doskonałą kontrolę nad swoimi emocjami, charakterem, ciałem i podległymi mu ludźmi. Przez cały film nie widziałem go, by był czymś zaskoczony, czy przerażony. Facet cały czas trzyma rękę na pulsie i kontroluje biznes. Al Pacino jest niewiele mniej charyzmatyczny i również ma pod sobą nie małe imperium, ale nie mógłbym o nim powiedzieć tego, co o Russell. Jest cholerykiem, przez co trudno mu utrzymać nerwy na wodzy i jak wkurw przekroczy granicę krytyczną, to Jimmy wybucha i zaczyna wszystkich wyzywać od lachociągów i śmieci. Z kolei Frank grany przez De Niro to poczciwy człowiek, który tylko wypełnia powierzone mu przez górę zadania. Człowiek, którego jaja są równie wielkie i twarde, jak u w/w. Każdy z nich daje popis aktorskich umiejętności. Grają bardzo naturalnie, jakby nie odtwarzali tych ról, tylko byli prawdziwymi bossami mafijnymi. Nie uświadczycie tam miękkich chłopców, a głupcy nie dojdą za wysoko w przestępczej hierarchii. Sami mężczyźni zniszczeni przez decyzje jakie podjęli w swoim życiu i ich konsekwencje.
Kończąc ten krótki tekst - w ogóle nie poczułem jakby minęło 3.5 godziny. "Irlandczyk" jest genialnie zmontowany, nie nudzi za bardzo na żadnym etapie seansu, scenariusz jest dopracowany chyba do perfekcji, bo nie widziałem żadnej brakującej, czy niepotrzebnej sceny. Muzycznie nie jest tak dobrze, jak w "Jokerze", ale jest niewiele słabiej, czyli bardzo dobrze. Dla mnie ten film zasłużył na 10/10. Dlaczego? A o tym szerzej napiszę za miesiąc.