Niektórych może zdziwić taki tekst, więc już śpieszę się tłumaczyć. Obejrzałem kilka filmów o takiej tematyce, więc przy okazji listy postanowiłem dopisać swoje zdanie na ten temat. Nie wypowiadałem się na blogu na ten temat, a chciałbym wyrazić swoje zdanie. Zrobię to tylko w tym tekście, także spoko, bez obawy, nie będę tego tematu podnosił poza sekcją komentarzy do tego tekstu. Wstęp dla niektórych może być ciut przydługi, dlatego jak komuś nie zależy, to może przewinąć w dół do pierwszego plakatu. Dalej będę unikał zabierania głosu w sprawach ideologicznych. Chyba, że akurat będę musiał napisać coś w kontekście. Poza tym, bardzo chciałbym podziękować Samancie za świetne polecajki, o 5 z nich przeczytacie w tym tekście. Dziewczyna ma dobry gust, nie tylko ws. mang. Polecam jej fp, sami się przekonacie Mangowy Nałóg. No i ostatnia sprawa, lista nie ma chronologii. Zacząłem od tych lżejszych tytułów.
Moja niechęć do wielu środowisk LGBT wynika z kilku powodów. Najważniejszy jest taki, że większość moich waginosceptycznych kolegów i kumpli (a tych mam więcej niż kilku - nie wiedząc czemu, przyciągam takich ludzi do siebie), jest przeciw tym organizacjom. Jedni sprzeciwiają się paradom, niektórym zachowaniom, czy prowokacyjnym strojom, a inni po prostu nie odczuwają potrzeby afiszowania się z tym. Część gejów nie przepada też za zniewieściałymi chłopcami, których określa się słowem z P na początku (i tak, geje sami do siebie, nieironicznie tak mówią). Jeden z moich kolegów nie lubi ich do tego stopnia, że gdyby mówił głośno co o nich sądzi, to wszyscy braliby go za ostrego homofoba. Mówię tu zarówno o znajomych z sieci, jak i tych znanych z rzeczywistości. W przypadku tej pierwszej grupy nie mam pewności, ale jeśli idzie o drugą - oni sami z siebie zostawiają swoją religię i seksualność w domu. Tak jak... duża grupa, by nie powiedzieć większość moich heteroseksualnych znajomych. Niektórzy zrobili coming-out, ale nie robią z tego sensacji, a inni wolą udawać ze względu na niektórych znajomych, czy osobników z rodziny.
Środowiska LGBT często niepotrzebnie prowokują drugą stronę i wpychają do swoją ideologię (co boli mnie w szczególności względem dzieci, bo to jest przymuszanie, dorosły może sam wybrać) z równym zacięciem, co narodowcy, niektórzy konserwatyści i inni prawicowcy. Generalnie obie strony są siebie warte w tej sprawie. Tym niemniej, ostatnimi czasy lewica częściej prowokuje takie akcje (zwłaszcza, że na protestach LGBT są ci sami ludzie, ale to oczywiście przypadek), czasem mówiąc że jesteśmy homofobicznym krajem. Gdyby Polska była takim homofobicznym krajem, jak mówią niektórzy z działaczy, to Robert Biedroń w życiu by nie dostał tylu głosów. Mam o nim swoje zdanie, ale liczby mówią same za siebie. Powiem więcej, gdyby dobrze to pociągnął i wyklepał wiarygodną legendę (jak również ogarnął niektórych swoich ludzi, którzy gardzą innymi ludźmi), nie kręcił w swoich wypowiedziach publicznych, to mógłby mieć nawet z 15% w wyborach parlamentarnych. Nie mogę mu odmówić wysokiego poparcia i niezłej prezencji, ale to temat na inną dyskusję.
Generalnie homoseksualiści to są... Normalni ludzie, odkrywcze. Mają wady i zalety, dobre i złe cechy charakteru. Nic ich nie wyróżnia z reszty społeczeństwa, tak jak ludzi z widoczną chorobą lub kalekich. Mają swoje własne problemy i wyzwania, tak samo jak parę innych grup. Nie wiem, rudzi, mniej sprawni motorycznie, intelektualnie, grubsi, mający wyjątkowo kiepski zestaw genów od rodziców, urodzeni w bardzo biednej rodzinie, dorastający w domu dziecka etc. Nie przeszkadza mi widok dwóch chłopaków idących za ręce. W UK czasem ich widziałem, choć częściej lesbijki (wiele z nich nie jest tak ładnych jak na filmach btw.), zdarzyło się paru w Krakowie, w którym często bywałem. Nie przeszkadzał mi ten widok, wręcz cieszy. Miłość dwojga ludzi, jeśli szczera, zawsze cieszy. Boli mnie bardziej publiczne nadmierne okazywanie sobie uczuć i wolałbym tego w ogóle nie oglądać w przestrzeni publicznej. Nie chodzi o to, że jestem krzyżowcem i chcę umoralniać. Po co skazywać innych na oglądanie takich rzeczy, jak niekoniecznie są w nastroju. Widziałem takie akcje w wydaniu damsko-męskim i choć dwie takie przygody były zabawne dla obu stron (mnie i pary, którą nakryłem w lesie, czy parkingu), to pozostałe 3 były już niesmaczne. Nie mam większego problemu z oglądaniem scen, na których całuje się dwójka mężczyzn. Nie brzydzą mnie również takie mocniejsze, nawet w wydaniu męsko męskim, dopóki nie przeradza się w kino pornograficzne. Nie zwracam uwagi na orientację ludzi, z którymi żyję. Bo i po co, do łóżka z nimi nie chodzę, więc co to zmienia w naszych relacjach? Nic.
Pary homoseksualne powinny mieć niemal takie same prawa, co małżeństwa heteroseksualne. Niemal, bo pary homoseksualne nie są w stanie naturalnie stworzyć dziecka (w końcu emerytury ktoś musi robić, a motywacje do wchodzenia w trwałe związki i płodzenia dzieci są mniejsze niż choćby 50 lat temu. Wińcie Bismarcka, który wprowadził systemy emerytalne.), to mogą zrobić tylko małżeństwa. Zostawiłbym jednak otwartą furtkę i pozostawił możliwość wzięcia im dziecka z adopcji, co zrównywałoby na tym polu związki homo i heteroseksualne. Wychowanie dziecka skazanego raczej na porażkę na przykładnego obywatela wystarczy. Większość bezdomnych i takich naprawdę, naprawdę samotnych ludzi (nie mających absolutnie nikogo, kto by chociaż o nich pomyślał) dorastało w domach dziecka. Wielu się ze mną nie zgodzi i do pewnego stopnia się nie dziwię, ale nie są to masowe przypadki. W zastępczych rodzinach heteroseksualnych też zdarzają się takie rzeczy. Uważam, że dopóki rodzice nie są jakimiś niebezpiecznymi wykrętami, to lepsi tacy (mówię do ludzi, którzy tego nie popierają) rodzice niż żadni.
A Single Man - Jest subtelną historią o miłości i przemijaniu. Profesor George Falconer na pewnym etapie swojego życia stracił ukochanego, a wraz z nim, główny powód do dalszej egzystencji. Obserwujemy jego zmagania z codziennym życiem i próbami wypełnienia rozległej pustki w sercu. Film skupia się głównie na 3 bohaterach. Nicholas Hoult gra młodego, pełnego życia młodzieńca. Bardzo rzadko widzę aktorów z tak urokliwym uśmiechem. Facet perfekcyjnie nadaje się do grania mężczyzn o twarzy chłopca (jak np. przez wiele lat Jared Leto). Julianne Moore wcieliła się w rolę rozpuszczonej księżniczki, przyzwyczajonej do życia w luksusie i ciągłej atencji. Lubi czerpać z życia, będąc przy tym toksyczną, samolubną i wyniosłą damą, co rzadko daje jakiekolwiek pozytywne rezultaty (by nie powiedzieć nigdy). Tytułowy "Samotny Człowiek", to zgorzkniały, ciężki do życia odludek. Samotnik, któremu trudno się zżyć z większością ludzi. Jest nim trochę z wyboru, jak również musu. George wydaje się mieć wysokie oczekiwania wobec partnera, będąc jednocześnie złożoną osobowością. W przeciwieństwie do swojej koleżanki, to nie jest jednak hipokrytą i zdaje sobie sprawę ze swojego ciężkiego i wymagającego charakteru. Zdaje sobie sprawę, że jest trochę bucem, dlatego często aż za bardzo tonuje swoje emocje, rzadko kiedy dając im upust.
Miłość męsko-męska została pokazana nienachalnie, a jednocześnie wyraziście. Gdy bohaterowie spotykają się po raz pierwszy, to kamera uwydatnia ich odruchy bezwarunkowe. Np. zbliżeniami przy wypuszczaniu dymu papierosowego, dokładnie rejestrując mimowolne ruchy ust, czy języka. Mimo, że jest tu wiele scen, które mają wyraźny dwuznaczny podtekst, to w filmie prawie nie ma nagości. "A Single Man" skupia się bardziej na przyjacielskim i partnerskim aspekcie miłości, nie poruszając za bardzo wątków seksualnych. Nie liczyłem dokładnie, ale było parę scen z erotyką na poziomie "Złotopolskich", czy innego "Klanu". To jednak nic strasznego, ot niewinne okazywanie sobie uczuć, które raczej nikogo specjalnie nie obrzydzi. Jest co prawda jedna scena, w której bohaterowie paradują z gołymi tyłkami, ale nie ma w niej ani grama podtekstu seksualnego. I to akurat nie jest coś niespotykanego.
Gdy go oglądałem, to czułem się troszkę, jakbym oglądał kino familijne. Tylko takie nakręcone z charakterem, jakimś pomysłem, nie będący tym samym schabowym, które jemy w niedzielę od wielu lat. Wszystko dzięki wyrazistym aktorom oraz reżyserowi, który odpowiednio nimi pokierował i wykreował melancholijną, spokojną atmosferę. Czasem pozwala sobie na przerwę, głośniejszą sceną, czy emocjonalną wymianą zdań, ale nie są zbyt częste.. Niewiele rzeczy wybija nas z rytmu, w paru momentach można wręcz przysnąć, ale nie uważam, by był aż tak nudny, jak mówili mi niektórzy polecający. Choć daleko tej produkcji do akcyjniaka, to nadrabia rzadko spotykaną spójnością i to na tylu polach (ścieżki dźwiękowej, zdjęć, montażu, scenariusza, klimatu itd. wszystkie te elementy pasują do siebie perfekcyjne). Jeśli nie nużą Was takie nieco flegmatyczne utwory, to polecam dać przynajmniej. Nie tylko ze względy na walory artystyczne, czy estetyczne. Skłonił mnie również do przemyślenia swoich niektórych zachowań, czy spojrzeć nieco z boku na pewne typy osobowości u ludzi.
Carol (2015) - Wrzuciłem ten film bezpośrednio pod "A Single Man", bo jest do niego bardzo podobny. Co prawda jest odrobinkę odważniejszy w kwestiach seksu, ale nie w znaczący sposób (a szkoda ( ͡° ͜ʖ ͡°)) . To ciągle przede wszystkim subtelna opowieść o przyjaźni dwóch kobiet. Akcja dzieje się w Nowym Yorku na początku lat '50 ubiegłego stulecia. Inteligentna i oszałamiająco urocza Carol (grana przez Cate Blanchett) zauroczyła się w Therese Belivet. Takiej typowej, ładnej, ale nieśmiałej i cichej myszce. Trzymając się zwierzęcych analogii, tak jak Rooney Mara świetnie wcieliła się w rolę nieśmiałej, trochę skrytej postaci, tak Carol jest prawdziwą kocicą. Cieszy swoje oczy patrząc na młodszą Theresę. Często nie odrywa do niej wzroku tak długo, jak tylko może. Uwielbia pochłaniać wzrokiem swoją przyjaciółkę. Rzadko kiedy spotykam takiego aktora, czy aktorkę, którzy tak dobrze wykorzystują twarz, czy mowę ciała w swoim rzemiośle. W tym przypadku to przyjemność o kilkukrotnej gęstości - na poziomie aktorskim, oglądania pięknej kobiety i uczucia zwykłej radości.
Mniej przyjemny jest wątek poboczny. Jej mąż stara się uprzykrzyć życie swojej damie za zmianę jej łóżkowych upodobań. Drań nie waha się przy tym grać kartą dziecka, czy atakować poniżej pasa. Poza tym jest smutny i ważny dla życia morał. Jak pokazuje dalsza część filmu, której nie chcę spoilerować, to każda przygoda, jak piękna i słodka by nie była, pozostaje zazwyczaj tylko przygodą. Te rzadko kiedy kończą się dobrym zakończeniem w postaci np. wieloletniej miłości, czy w najgorszym razie, bardziej sprzyjającymi okolicznościami w przyszłości. Częściej kończy się to rozstaniami, prędzej czy później, boleśniej, czy delikatniej. Nie warto po tym płakać, czy się obwiniać, a jedynie cieszyć i pielęgnować wspomnienia, tak jak mądrze mówiła tytułowa Carol.
Jeśli chodzi o techniczne aspekty tego filmu, to podobało mi się oddanie klimatu epoki czasów, w których się dział. Uwielbiam oglądać, jak wyglądał świat kilka dekad temu. Chłonąłem to w "Kształcie Wody", chłonąłem to i w tym obrazie. Te ciuchy, samochody, ulice, stare budki telefoniczne etc. zawsze oglądam z olbrzymią przyjemnością takie stylizacje na konkretną epokę. Podobnie zachwycałem się (choć na nieco inny sposób) przy zbliżeniach między bohaterkami. Jest w nich dużo miłości i erotycznego piękna. Obie grają tak naturalnie, jakby kochały się naprawdę, a scena nie była jedynie aktorską inscenizacją na planie filmowym. Widać to po pragnieniach, jakie wyrażają ich oczy, napiętych mięśniach młodszej kochanki, czy Carol która chce okazać jak najwięcej czułości swojej dziewczynie. Obie nawzajem siebie potrzebowały, by odrobić pewne lekcje, osobne dla każdej z nich. Czuć duży profesjonalizm i odpowiednią chemię między paniami, świetnie do siebie pasują, co powinno ucieszyć ludzi lubiących dobrze napisane relacje, nie tylko te łóżkowe.
Blue is the warmest color - Tym razem dla odmiany coś mocniejszego. Film ze starego kontynentu, produkcji francuskiej. Bardzo długi, ale spokojnie, przez te 3 godziny zobaczymy wiele ładnych scen, wypełnionych pięknymi widokami. Wzgórza, równiny, korzenie i jaskinie. Prawie jak na CzerwonejTubie. Podejrzewam, że Panowie (i może niektóre Panie) się z tym zgodzą ( ͡° ͜ʖ ͡°). Momentami niewiele odstaje od filmów dla dorosłych, tych zdecydowanie z wyższej półki, jeśli idzie o reżyserię i scenariusz. Widać po ich oczach, że w niektórych scenach nie grały, tylko naprawdę kochały się ze sobą. Szczególnie mocno to było widać po kochance Adèle, która wprowadzała młodą w świat miłosnych uniesień. Widać, że lubi być tą dominującą stroną i nie waha się trochę za mocno szarpnąć swoją dziewczynę (by nadrobić siłą jej braki w znajomości ars amandi). Spokojnie jednak, przyjemność nie idzie tylko w jedną stronę. Emma daje jej w zamian jeszcze więcej rozkoszy.
"Blue is the warmest color" opowiada o Adèle. Zwykłej nastolatce, mającej typowe problemy i zmartwienia dla swojej grupy wiekowej. Świetnie łapie kontakt z dziećmi, więc jej wymarzona praca oscyluje wokół bycia nauczycielką lub przedszkolanką. W wieku 15 lat zaczyna odczuwać pociąg bardziej ku dziewczynkom niż chłopcom. Próbowała drugiej opcji, ale efekty nie były dla niej w pełni satysfakcjonujące. Delikatnie mówiąc, w porównaniu do późniejszych doznań z niebieskowłosą. Adèle poznaje Emmę w klubie dla gejów, a konkretnie w sekcji dla lesbijek. Tam nie miały zbyt dużej sposobności do rozmowy - za bardzo przeszkadzały im napastliwe koleżanki i głośna muzyka. Następnego dnia Emma podeszła pod szkołę swojej przyszłej dziewczyny, przez co Adèle zdecydowała się pójść na wagary. Poznały się trochę bardziej, przełamały pierwsze lody, znajomość poszła o parę kroków dalej. Dalej było już niebo, poza jednym przypadkiem.
Tak a propos rzekomej homofobii w polskich szkołach. Nie zaprzeczam, na pewno zdarzyły się u nas takie przypadki. I to nie raz, jak na całym świecie. Jednakże ten film pokazuje coś podobnego we Francji, kraju który od dawna mówi o naszym braku tolerancji. Problem w tym przypadku leży w tym, że dzieci są po prostu okrutne, a przez swoje niewielkie doświadczenie i życie pod kloszem u rodziców, krótkowzroczne i zwykle nie zdające sobie sprawy z konsekwencji swoich czynów. Co nie jest do końca ich wina, by nie powiedzieć, że w ogóle. Młodzi to łapią od dorosłych, obserwując ich brak tolerancji na odmienności lub coś, co nie przystaje do ich stylu życia. Niektóre zachowania i przynajmniej część naszych nawyków wyprowadzamy w końcu z rodzinnego domu. Dzieciaki po prostu uczą się tolerancji od rodziców i otoczenia. Wracając do filmu, jakaś średnia dziunia, koleżanka głównej bohaterki, wydzierała się do Adèle przed szkołą "nie zjesz mojej ci*i! Nie wyliżesz mojej duy, której tak bardzo pragniesz". Reszta niespecjalnie od sytuacji, które mogłem kilka razy zobaczyć w szkole - dogryzanie sobie, darcie się za łby itd.
Chciałem nie kończyć tego smutnym akapitem, ale niestety nie da się. Film pokazuje nam, że nie warto kłamać. Szczególnie wtedy, gdy robimy to w chowy sposób, bo wtedy tracimy podwójnie, a może i potrójnie. Zaliczamy wpadkę, sami wychodzimy na głupców, że taki pomysł przyszedł nam w ogóle do głowy, a osoba okłamywana myśli, że nią gardzimy, bo używamy naprawdę tanich i obraźliwych kłamstw. Adèle poszła o krok dalej, co również jest lekcją - jak już wpadniemy, to lepiej się przyznać. Po pierwszej reakcji Emmy wierzę, że ta byłaby w stanie wybaczyć swojej dziewczynie chwilę słabości. Może nawet by jej to specjalnie nie przeszkadzało (gdyby się wprost przyznała) i zażartowałaby, ale łganie prosto w oczy, pomimo wielu dowodów, przelało czarę goryczy. Emma zaimponowała mi swoją postawą. Nie spodziewałem się, że wydrze się na Adèle i da jej bardzo mocno do zrozumienia jakie są jej wady. A mówiąc dosadniej, zjee ją po żołniersku, z góry na dół. Tak celnie i dogłębnie boleśnie, jak to potrafią zrobić zwykle kobiety. W przyszłości raczej będę wracał do tego filmu. Nie tylko ze względu na przyjemne walory wizualne, ale przede wszystkim na Emmę. Uwielbiam oglądać na ekranie takie zdecydowane, silne kobiety. Niezależnie, czy mowa tu o charakterze, determinacji, sile fizycznej itd. Ważne, by zostało to dobrze zrobione.
I love you Phillip Morris - Jeżeli uwielbiacie styl Jima Carreya, jego absurdalny humor i nie przeszkadza Wam migdalenie się między facetami - koniecznie obejrzyjcie ten film! Tylko przygotujcie się na szybki, chaotyczny i mocno po**bane sytuacje. Wstęp nie jest szczególnie oryginalny. Początek filmu stanowi fragment wyrwany z jego końcówki, zaś kolejne sceny przybliżają widzom ważne etapy z życia bohatera. Dom, w którym dorastał u rodziny zastępczej, pierwsze kroki w pracy, kilka innych etapów z życia, wspólne chwile z żoną i spłodzenie córki. Potem ma miejsce wypadek, który mógł skończyć się ze skutkiem śmiertelnym. Jim Carrey postanawia zmienić priorytety w swoim życiu i ogłasza całemu światu, że jest gejem. I to już na etapie transportowania go do szpitala.
Już wcześniej miał sporo kasy i życie nie do pozazdroszczenia (hajs, piękna żona, szczęście), ale coming-out dodał mu skrzydeł. Zaczął opływać w przepychu i żyć pełnią życia ze swoim aktualnym partnerem. Wszedł w środowisko wśród ludzi zarabiających kupę szmalu, którzy nie boją się szastać pieniędzmi na fryzjerów, manikiurzystów, ciuchy itd. Oj tak, jak mówi sam Jim Carrey, życie geja jest kur**sko drogie. Nie przeszkadza mu to w wysyłaniu worów pieniędzy (scena jak córcia cieszy się z kasy od tatuśka jest urocza) z okazji zaręczyn. Facet może zachował się trochę jak nie fajnie, tając przed żoną swoje ciągoty do chłopców i odchodząc od niej, ale nie dopuścił do obniżenia jej standardu życia. Jak dla mnie, częściowo to naprawił. Tak swoją drogą, podobno u nas tak było (choć nie pomnę, który to był konkretnie okres). Gościu mógł legitnie wymienić sobie żonę na młodszą, ale jeśli dobrze pamiętam, to musiał zapewnić jakiś dom i kasę na utrzymanie na jakimś tam poziomie. Ale wracając do tematu, będzie mikroSPOILER.
Nie dochodzi do małżeństwa, gdyż Steven vel. Jim Carrey poznaje kogoś nowego. Gdzie i jak, pozostawię bez odpowiedzi - nie zdradzę wszystkiego. Mogę jednak mniej więcej opisać swoje wrażenia z ich wspólnych randek. Przede wszystkim, nie odczułem ani grama sztuczności od znanego śmieszka lub jego chłopaka, w rolę którego wcielił się Ewan McGregor. Ich zachowania i emocje są takie czyste i naturalne, jakby sami mieli jakieś doświadczenie w intymnych sytuacjach z mężczyznami. Widać to przy scenie tańca, przytulankach, czy gdy widzimy, jak któryś z nich obserwuje swojego chłopaka. Ich spojrzenia i gesty emanują miłością do drugiego. Jeśli chodzi o seks, to jest parę zbliżeń męsko-męskich. Bywają ostrzejsze sceny, ale wiele z nich podano w romantycznym albo komediowym stylu.
Reasumując "I Love you Phillip Morris" to jazda po bandzie. Ma kilka spokojniejszych wątków, momentów gdy bohater zastanawia się nad swoim postępowaniem i próbuje się zmienić. Nie trwają one jednak zbyt długo. Na całe szczęście, bo nie zobaczyłbym go w spódniczce i fish-necie na nogach i innych powalonych sytuacji, przy których ubawiłem się prawie jak na "Wilk z WallStreet".
Call me by your name - Ten film również jest już odważniejszy i zawiera sceny seksu między mężczyznami (jak również świetną scenę hetero z bardzo ładną aktorką). W momencie, gdy piszę te słowa, to "Call me by your name" jest jednym z najlepszych męsko-męskich romansów, jakie widziałem (a pod paroma względami, tj. zdjęć, aktorów, fabuły - najlepszy). Ma co prawda dość przewidywalny, scenariusz, a poprowadzenie niektórych wątków może być postrzegalne jako nazbyt banalne. W tym sensie, że większość z tego już widzieliśmy w kinie, a twórcy nie silili się czasem na oryginalność. Niektórym z Was może to wadzić, ja natomiast nie odczułem tego po pierwszym seansie i zaczęło mi przeszkadzać dopiero przy drugim. Świetni aktorzy (Timothee Chalamet i Arnie Hammer wymiatają!) i lekki klimat spokojnej prowincji, zadziałali na mnie, jak najlepszy urok. Sam mieszkam w takim miejscu i uwielbiam sielskie, małomiasteczkowe życie. Takie, gdzie nie odczuwa się aż tak tempa życia, gdzie człowiek się aż tak nie śpieszy i jest ciszej niż wielkim mieście.
Nie spodziewałem się, że w takim filmie trafię na nieco odważniejsze sceny, których nie powstydziłyby się co odważniejsze erotyki, tj. scena z brzoskwinką i odważny petting z dziewczyną. Było dużo kadrów pokazujących podświadome reakcje ludzkiego ciała na takie akcje (mimowolne napinanie mięśni, skurcze w pewnych miejscach, oczy). Nie chodzi tylko o to, że widzimy dość dużo. Chodzi o jakość tych zdjęć i sposób kadrowania, który dokładnie pokazuje emocje, jakie towarzyszą takim sytuacjom. Zresztą, to rzuciło mi się w oczy od pierwszych minut. Kolorystyka, bogaty w szczegóły plan, naturalny przedstawienie przyrody, ludzie krzątający się po domu. Nie często oglądam filmy, które tak wyraźnie przedstawiają ludzi przy codziennych czynnościach, czy intymnych sytuacjach. Gdybym miał wskazać najmocniej widoczną zaletę "Call me by your name", to byłyby to właśnie efekty pracy kamerzystów. Jeśli idzie o aktorów, to mimo ich umiejętności, są dla mnie na drugim miejscu, gdy idzie o zalety.
Jeśli idzie o treść, to jest klasyczny romans młodego i starszego (coś co mogliśmy zobaczyć w innej konfiguracji w "Blue is the Warmest Color"). Niedoświadczonego, który dopiero co odkrywa świat seksu, poznaje swoje ciało i uczy się swojej seksualności. Starszego, który zdążył już trochę liznąć (hehe) temat i może poprowadzić młodszego kochanka, jak również wbić mu do głowy parę bardzo ważnych rzeczy, które łamią głowy każdemu młodemu człowiekowi. Wbrew pozorom to dużo daje, miałem dwóch kolegów, którzy jako licealiści i studenci mieli dojrzałe, 30letnie kochanki i dużo im zawdzięczają, jeśli idzie o znajomość życia i kobiet. Dzięki temu są o parę lat do przodu w stosunku do swoich kolegów i nie przejmują się niektórymi rzeczami. Nie odkryto w tym aspekcie nic nowego. Z drugiej strony, to powstało już tyle dzieł z chyba wszystkimi konfiguracjami, że trudno wymyślić coś nowego. Inna sprawa, że chyba sami twórcy nie mieli ambicji, by stworzyć coś unikalnego. Produkcja nie wygląda też na bezpieczną, sztucznie stworzoną, jako produkt obliczony na konkretny skutek. Przeszkadzają temu aktorzy i dość życiowy scenariusz, który pokazuje różne sytuacje takimi, jakie są bez nadmiernego pudrowania rzeczywistości. Np. charakterystyczna krótkowzroczność nastolatków na przykładzie Elio, oburzenie o dotykanie cudzych rzeczy itd. nie chcę za bardzo spoilerować. Postrzegam ją jako autentyczny, szczerze nakręcony obraz i nawet jeśli treść jest troszkę banalna, to forma, kreacje głównych bohaterów i niektóre niecodzienne sceny mnie kupiły. Aha, obligatoryjnie dodam, że trochę się wzruszyłem na końcu, ale bardziej płakałem na "Szkole Uczuć" :P.
Dallas Buyers Club - W tym przypadku wątek homoseksualny jest rozwijany na dalszym planie. Opowiada o Ronie Woodroofie (Matthew McConaughey), łebskim gościu z osobowością rednecka. Znalazł się na życiowym zakręcie, gdy odkryto, że zaraził się AIDS. Nie od geja, broń Boże uchowaj od takich oskarżeń, bo Ron bije za takie oszczerstwa. On prawilnie, po Bożemu, zaraził się przez dragi i seks z prostytutkami. Potem, w szpitalu, jakiś czas po diagnozie, poznaje Rayona. Ta znajomość wychodzi obu na dobre - Rayon poznaje szczerego przyjaciela i znajduje pracę, a Ron ma świetnego współpracownika i wziął się w garść. Nie tylko zostaje ogarniętym przedsiębiorcą, lata po świecie i poszukuje coraz to lepszych leków, z czasem zmienia zdanie nt. homoseksualistów. Ba! Pomaga im z uśmiechem na ustach, staje się bardziej tolerancyjny i wyluzowany, co byłoby nie do pomyślenia parę lat wstecz. Nie uprzedzajmy jednak faktów, nim do tego dojdzie, główny bohater jedzie do Meksyku, gdzie kupuje swoją pierwszą transzę leków. Tylko co z tego, jak ma temat, ale nie zna środowiska, więc nie ma jak go rozprowadzić? Tu do akcji wkracza Raynor, który świetnie zna teren, ma odpowiednie podejście do ludzi, jak również skutecznie pozyskuje nowych klientów.
Jak pisałem na początku, homoseksualizm to drugorzędna kwestia, choć dość istotna dla fabuły tego filmu. W końcu AIDS to choroba wynikająca do pewnego stopnia z podejścia do życia niektórych waginosceptyków (zresztą, z tego samego powodu puszczający się na prawo i lewo hetero, również są grupą podwyższonego ryzyka). Dzięki temu spojrzałem na te wątki od nieco innej strony niż w przypadku pozostałych produkcji. Nie stawia się ich czy to w pozytywnym, czy negatywnym świetle. Widzimy ich jako zwykłych ludzi, ze swoimi słabościami i problemami, które pchnęły ich w oblicze różnych nałogów. Fajnie się też obserwuje, jak Ron zmienia się z wulgarnego homofoba w człowieka, który kładzie lachę na takie mało istotne kwestie, jak czyjaś seksualność. Ba, dochodzi nawet do tego, że główny bohater krzywdzi swego ziomala, bo ten zwyzywał jego nowego fumfla.
Najcieplej podchodzę jednak do roli Jareda Leto, który jest jednym z moich ulubionych aktorów. Uwielbiam jego przećpane, trochę psychodeliczne oczy, plastyczną, nieco zniewieściałą buzię, jego grę głosem. Czy to jako machiawelistycznego ch*ja z "Blade Runnera 2049", typa uwielbiającego walić dłuuugie kreski amfetaminy do nosa z "Pana życia i śmierci" albo zniewieściałego, emocjonalnego i skrzywdzonego mężczyznę, który ucieka od własnego Ja. Gdy oglądam BR 2049, to Niander Wallace jako żywo przypomina tyrana-wizjonera mającego serce z kamienia, dla którego ludzkie życia pełnią podobną rolę do danych w Excelu. Gdy przypominam sobie "Lord of War", to momentalnie mam przed oczami scenę, w której Witalij szykuje się do wciągnięcia konturów Ukrainy nosem (długo robił tego szczura z amfetaminy :D, piękna scena).
Równie pozytywnie zapamiętam kreację Rayona, który jak zwykle odwalił dobrą robotę w kwestii researchu. Chodzi jak kobieta, mówi jak kobieta, zachowuje się jak kobieta. Ttk dobrze, jakby sam Jared lubił się przebierać w damskie ciuszki. Gdy na potrzeby tego tekstu, oglądałem "Dallas Buyers Club" po raz drugi, to starałem się znaleźć jakieś niedociągnięcia w tej roli. Okazało się to niemożliwe albo były to tylko krótkie ujęcia, które mi umknęły przy mruganiu okiem. Nawet przy tych mniej znaczących scenach, czy drobnych gestach, nie czułem ani grama sztuczności. Grał bardzo naturalnie, jakby w rzeczywistości wolał chłopców od dziewczyn. Jared zachowuje się dokładnie tak, jak mógłby się zachować gej, mając podobne doświadczenia z dzieciństwa, czy późniejszego okresu dorastania. Jego zderzenie z przeszłością, to popis fenomenalnego aktorstwa. Pokazał bólem wypisanym na swojej twarzy, jak wielki dyskomfort sprawia mu ubranie się stosownie do swojej płci (zapomniałem wspomnieć, Rayon lubi ubierać się w bardzo wyzywający sposób). Widać to po grymasach, zadawaniu najprostszych pytań, tylko po to by nawiązać jakąś nić, czy utrzymywaniu męczącego kontaktu wzrokowego. Widać jak bardzo brzydzi go męska forma, którą musiał przybrać na spotkanie z pewną osobą. Generalnie to jeden z najlepszych filmów na tej liście, polecam go szczególnie mocno.
Tajemnice Brokeback Mountain - Jak sięgnę pamięcią, to był to pierwszy film o tematyce homoseksualnej jaki widziałem. Miałem 16, czy 17 lat. Wówczas zaczęła mnie nużyć udawana dojrzałość w filmach i śmiesznych kreskówkach typu "Elfen Lied". Zacząłem pytać starszych znajomych z większym doświadczeniem o tytuły z wyższej półki. Takich z mocno autorską narracją i reżyserią. Nie bojących się podejmować trudnych tematów i pokazywać je w mocno bezpośredni sposób. Nie takich, które zwykle nie pokazują sedna problemu i ledwie oblizują dany temat. Polecono mi kilkanaście produkcji, w tym właśnie "Tajemnice Brokeback Mountain".
Kiedyś nie mieliśmy z mamą co oglądać, więc odpaliliśmy film, o którym nieco wcześniej słyszałem. Nie wiedziałem o czym on jest, ale dostałem pozytywne opinie na jego temat. Zrobiło się ciekawie, kiedy faceci zaczęli czuć do siebie miętę, a chwilę później już uprawiali seks. Zaskakująco mama nic nie mówiła przy scenach. Już w tamtym momencie zwróciłem uwagę, że bardziej była ciekawa mojej reakcji niż tego co się dzieje na ekranie. Co prawda wówczas zdarzało mi się wyzywać waginosceptyków, ale to bardziej wynikało z przyczyn środowiskowych niż własnych poglądów. Gdy to oglądaliśmy, to miałem już końcowy okres z takimi poglądami i w dużej mierze, to właśnie ten film spowodował zmianę w moim sposobie myślenia. Dlaczego miałbym to krytykować, skoro nie wywołuje to we mnie żadnych negatywnych reakcji? Miłość to miłość, zabranianie jej niezależnie od powodu jest obrzydliwe.
Jeśli chodzi o fabułę, to choć niektórym może się wydać niemożliwa, to jest jak najbardziej realna. Seksualność człowieka nie jest stała, a stopniowalna. Co więcej, może się zmienić na przestrzeni lat (co wynika z kilku przyczyn, np: genów, hormonów, czynników środowiskowych, tłumienia w sobie popędu do własnej płci etc.). Kilka razy słyszałem lub czytałem historię jakiś gejów, którzy mieli rodziny, dzieci, odczuwali popęd do żony, czerpali pełną radość z seksu z nią itd. Jednakże po latach zmienił się u nich skład hormonów, zaczęło ich męczyć udawanie lub zobaczyli jakiś wyzwalacz, który obudził w nich stłumione lub uśpione chęci. Fabuła tego filmu wygląda właśnie jak jeden z tego typu przypadków. Jack Twist i Ennis Del Mar poznają się w w lecie 1963 roku. Obaj trafili do tego samego miejsca z powodu pracy i szybko złapali wspólny język. Nie trzeba było długo czekać, by przyjaźń przerodziła się w miłość. Wraz z końcem lata kończy się ich praca, więc chłopaki wracają do siebie. Obaj znajdują sobie piękne dziewczyny, mają dzieci. Generalnie tamte wydarzenia się nie wydarzyły. Do czasu. Na skutek pewnych wydarzeń, uczucie z tamtego lata powracają.
Będę szczery, to jest jedyny film, którego nie obejrzałem przed napisaniem o nim. W sensie nie bezpośrednio przed nim. Po prostu mi się nie chciało, widziałem go zbyt wiele razy i nie odczułem takiej potrzeby. Dodam tylko w ramach polecenia, że to film z czasów zanim Heath Ledger zaczął się kojarzyć głównie z rolą Jokera. Warto obejrzeć, jak ktoś się zaangażował w tamtą rolę lub otoczkę, która powstała na skutek tragicznych wydarzeń.
Shelter (2007) - Powiedziałem, że to "Call me by your name" jest rewelacyjne pod względem technicznym, ale gdyby brał pod uwagę tylko montaż, to preferuję w tej kwestii "Shelter". Mimo że porusza ważne problemy dotyczące rodziny, to całość podana jest w wyjątkowo lekki sposób. Do pewnego stopnia, wynika to z czasu trwania filmu, jak również teledyskowej formie. "Shelter" ma niecałe 1.5 godziny, więc dzięki tym 5, może 8 scenom, zrobionych jak teledyski, mamy mniej treści do przyswojenia. Same zdjęcia nie są może jakieś szczególne, a przynajmniej raczej nie wychodzą ponad standardowy poziom. Widok plaż i oceanu działa trochę kojąco na smutniejsze aspekty filmu. Twórcy zaznaczyli istnienie pewnych wątków (np. toksyczna rodzina na kilku poziomach, problemy miłosne na dwóch frontach pomoc, która przeradza się w nadużywanie cudzej dobroci, pretensje do kogoś o własne błędzy), ale większość z nich nie doczekała się satysfakcjonującego rozwinięcia. Z drugiej strony, były na tyle dobrze przedstawione, że autentycznie zaangażowałem się w losy kilku postaci.
Sam wątek romantyczny między dwoma bliskimi ziomkami był dla mnie czymś nowym. Nigdy jeszcze nie zetknąłem się w swoim życiu z takim wątkiem homoseksualnym, a przynajmniej żadnego nie zapamiętałem. Kochankowie kochankami, ale koledzy od dziecka to coś innego. Relacja między chłopakami przebiegła dość szybko, znali się już wcześniej, więc twórcy mogli poświęcić czas na inne wątki. Jeśli chodzi o scenę seksu, to ta jest ok, choć samo zbliżenie momentalnie przywodzi mi na myśli filmy porno z lat '80 i '90, kiedy częściej puszczano muzykę w trakcie akcji.
Generalnie to taki luźny film, który można sobie spokojnie obejrzeć na wieczór, czy w niedzielę. Nie trwa długo, przy fragmentach muzycznych można na chwilę oderwać wzrok i siedzenie z kanapy lub fotela. Ma trochę humoru, trochę żartów, niby nic szczególnego, ale fajnie się oglądało. Takie 6, może 7/10. To jest jeden z takich "tylko dobrych" filmów, do których raczej się nie wraca. Fajnie bylo, nie czuję zmarnowanego czasu, ale nie mam też powodów do ponownego obejrzenia.
No i to tyle, jaka są Wasze ulubione filmy z wątkami homoseksualnymi?