INCYDENT Z PRZEŁĘCZY DIATŁOWA na Uralu.

in incydentzprzelenczy •  2 years ago 

aca81464c33a670a5f4488590327.jpg

Czy była to dobrze zaplanowana misja szpiegowska? Tajemnicza opowieść na faktach z zamierzchłej przeszłości bowiem jest rok 1959, cała akcja w sumie będąca epizodem rozgrywa się na byłym terenie ZSRR. Grupa 9 młodych ludzi postanawia poświęcić swoją wyprawę pasmem górskim na Uralu świętu państwowemu, nie wiedząc o tym, że jest to ich wyprawa życia. Do tej całej historii można samemu sobie dopowiedzieć, co było przyczyną ich zagłady, choć oficjalnie nikt tego nie powiedział i już nigdy nie powie.

aca81464c33a670a5f4488590327.jpeg

W 1959 roku w górach Uralu, w miejscu, które później nazwano od tej tragedii Przełęczą Diatłowa, zginęło dziewięcioro uczestników studenckiej wyprawy. Przez lata wokół okoliczności ich śmierci narosło wiele teorii spiskowych – od ataku miejscowego plemienia, po tajne eksperymenty wojskowe i mordercze zapędy kogoś z grupy. Nowe światło na tajemnicę sprzed 60 lat rzucają badania szwajcarskich naukowców.

Gdy w maju 1959 roku prokuratura z obwodu swierdłowskiego umarzała sprawę śmierci dziewięciorga studentów i absolwentów uniwersytetu w Swierdłowsku (obecnie Jekaterynburg – red.), jako oficjalną przyczynę tragedii, która rozegrała się w górach Uralu najprawdopodobniej w nocy z 1 na 2 lutego 1959 roku, prokurator Lew Iwanow wskazał „siłę naturalną, której grupa turystów nie zdołała pokonać”. Taka odpowiedź przez lata nie satysfakcjonowała ani bliskich osób z grupy Diatłowa, ani licznych ekspertów i entuzjastów zjawisk nadprzyrodzonych, dla których tajemnicza historia z odległych krańców Rosji stanowiła niezłą pożywkę.

Zainteresowanie śmiercią dziewiątki z przełęczy Diatłowa rozbudził na nowo sam prokurator Lew Iwanow. W opublikowanym w 1990 roku artykule pisał:

Wszystkim powiedziano, że turyści znaleźli się w ekstremalnej sytuacji i zamarzli, ale to nie była prawda. Prawdziwe przyczyny ich śmierci ukryto przed ludźmi. Znali je tylko nieliczni: pierwszy sekretarz komitetu obwodowego partii – Andriej Kirilenko, drugi sekretarz komitetu obwodowego partii – Afanasij Jesztokin, prokurator rejonowy – N. Klimow i autor tego artykułu, prowadzący dochodzenie. Dziś zostałem sam. Kirilenko, Jesztokin i Klimow już nie żyją 

Gdy w lutym 2019 roku, w sześćdziesiątą rocznicę niewyjaśnionych wydarzeń z Przełęczy Diatłowa, rosyjska Prokuratura Generalna informowała o postępach we wznowionym śledztwie w tej sprawie, prokurator Aleksandr Kuriennoj podkreślił, że przez lata naliczono się około 75 hipotez. Rok później za oficjalną przyczynę tragedii uznano zejście lawiny. Podobne ustalenia przynoszą badania ekspertów w Szwajcarii. Nawet w nich pojawia się jednak pewno „ale”.

Choć od tragicznej wyprawy minęło już ponad 60 lat, a akta sprawy odtajniono, wiele osób nadal nie uznaje sprawy tragedii na Przełęczy Diatłowa za zamkniętą. Co właściwie wydarzyło się w górach Uralu i czemu sprawa jest tak trudna do wyjaśnienia?
Wyprawa na Ural pod okiem partii

Narciarska wyprawa ośmiorga studentów i absolwentów uniwersytetu w Swierdłowsku (obecnie Jekateryngurg – red.) w góry północnego Uralu w towarzystwie 37-letniego Siemiona Zołotariowa rozpoczęła się 23 stycznia 1959 roku. Jej uczestnicy mieli duże doświadczenie na podobnych trasach i byli przygotowani na surowe warunki. Byli wśród nich zarówno mężczyźni, jak i kobiety, wszyscy w wieku 21-25 lat.

Podróżnicy z Uralu mieli swoim wyczynem uczcić XXI Zjazd Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Ich celem było zdobycie dwóch szczytów Północnego Uralu: góry Otorten i Ojka-Czakur. Oto członkowie Komsomołu, podopieczni studenckich klubów turystycznych, zdobywają jako pierwsi na świecie zaśnieżony szczyt, a w tym samym czasie partia omawia postępy realizacji planu rozwoju gospodarki narodowej – taki scenariusz spodobał się urzędnikom.

Prawdopodobnie dlatego przymknięto oczy na pewne braki formalne – Igor Diatłow nie dostarczył m.in. szczegółowego planu trasy ani kopii mapy, nie opisał zasad bezpieczeństwa i planu na wypadek niespodziewanych okoliczności, nie zadbał o utrzymanie łączności. Niezależnie od tych braków formalnych, 8 stycznia 1959 roku Miejska Komisja Tras Turystycznych w Swierdłowsku wydała zgodę na wyprawę na szczyt Otorten. Ze względu na spodziewane ekstremalne warunki pogodowe i dzikość terenu przyznano jej trzecią, najwyższą kategorię trudności.
Siemion Zołotariow. Ten dziewiąty

Nie odstraszyło to studentów i absolwentów swierdłowskiego uniwersytetu zorganizowanych wokół tamtejszego klubu turystycznego, którzy postanowili udać się na Ural pod przewodnictwem 23-letniego Igora Diatłowa. Na kilka dni przed wyprawą do Diatłowa zgłosił się z kolei 38-letni Siemion Zołotariow, czasem błędnie określany jako przewodnik wyprawy. Przedstawiający się fałszywym imieniem mężczyzna, który w rzeczywistości nie posiadał większego doświadczenia w górach, na tyle zaskarbił sobie sympatię lidera wyprawy, że ten mimo oporu pozostałych członków zgodził się na jego dołączenie.

Liczącą blisko 300-kilometrową trasę podróżnicy planowali pokonać pociągiem, autobusem, a następnie na nartach i pieszo. Poruszali się po ziemiach należących do ludu Mansów, a administracyjnie podległych sieci łagrów. 27 stycznia od grupy odłączył się Jurij Judin, który zachorował. Dzięki temu jako jedyny pozostał przy życiu (i aż do śmierci w 2013 roku na własną rękę usiłował ustalić, co spotkało jego kolegów – red.).

Pozostali podzielili jego zapasy między siebie, przez co ciężar ich plecaków wzrósł do około 40 kilogramów. Poza tym dźwigali ze sobą 20-kilogramowy namiot. Tak wyekwipowani, ruszyli z drwalskich chat i łagrowych zabudowań w dzikie góry.
Początek wyprawy

Z zapisków prowadzonych przez uczestników wyprawy wynika, że od 28 do 30 stycznia podążali wzdłuż rzek Łozwy i Auspii. Studentów zaskoczyła większa niż się spodziewali ilość śniegu, która utrudniała poruszanie się. Egzaminu nie zdał piecyk skonstruowany przez Diatłowa. Testowane wyłącznie w domowych warunkach urządzenie nie sprawdzało się w namiocie przy ogromnym mrozie. Temperatura przy piecyku była nie do wytrzymania, natomiast osoby w dalszej części izby marzły. Ostatecznie uczestnicy wyprawy postanowili z niego nie korzystać, przez co nocami doskwierał im chłód.

Niezależnie od pierwszych trudności, z zaciekawieniem pokonywali pierwsze etapy podróży. W dzienniku Zinaidy Kołmogorowej (Ziny) znaleźć można notatki o wycinanych w korze drzew znakach, które intrygowały podróżników. Ich autorami byli miejscowi mansyjscy myśliwi. Niepiśmienni autochtoni w ten sposób oznaczali miejsca, w których upolowali zwierzynę. Zapiski świadczące o tym, że podróżnicy dotarli do ich terenu, już po tragedii stały się przyczynkiem do powstania jednej z hipotez mających ją wyjaśnić.

31 stycznia warunki pogodowe pogorszyły się – zaczął padać intensywny śnieg. Uczestnicy wyprawy oddalili się od rzeki Auspii i po śladach myśliwych dotarli do granicy lasu. Tam w małym schronie zostawili zapasy żywności na drogę powrotną. Wieczorem 1 lutego dotarli na zbocze góry Chołatczachl, którą pierwotnie planowali ominąć.

Grupa Diatłowa postanowiła rozbić obóz i przeczekać złe warunki. Dzień zakończono satyrycznymi zapiskami pt. Wieczór Otorteński, w których pojawiły się kpiny z nieudolności Ziny i Jurija Doroszenki, którzy długo montowali piecyk oraz Ludmiły Dubininy wzdychającej do Nikołaja Thibeaux-Brignolle'a. Nic nie wskazywało, by tego wieczoru doszło do konfliktu między uczestnikami wyprawy.
Alarm – grupa Diatłowa nie wróciła

Według planów, ekspedycja miała wrócić do Wiżaju najpóźniej 12 lutego, a Diatłow obiecał przesłać telegram kontrolny znajomym. Początkowo brak wieści nie budził niepokoju – uznano, że może uczestnicy postanowili przedłużyć wyprawę. Kiedy jednak kolejne dni mijały, ich rodziny różnymi kanałami usiłowały załatwić rozpoczęcie akcji ratunkowej.

Na jej opóźnienie wpłynęła m.in. opieszałość władz i zła współpraca z kierownictwem uczelni. Mściły się niedopełnione formalności, jak brak mapy z naniesionym planem wyprawy. Już wtedy zaczynały mnożyć się hipotezy – jedną z nich była zdrada i próba ucieczki studentów, którzy weszli w posiadanie map strategicznego obszaru Uralu Północnego, a część z nich była pracownikami zakładu atomowego Majak.
Poszukiwania grupy Diatłowa

Ostatecznie dopiero 21 lutego rozpoczęto kompletowanie ekipy poszukiwawczej, a 23 lutego rozwieziono jej członków do różnych miejsc, gdzie spodziewano się znaleźć studentów. W poszukiwania włączyli się także znający trudny teren Mansowie. Negocjacje z nimi trwały od pewnego czasu, ale kwestią zaporową była opłata, której zażądali.

Pod presją partii władze przystały na wygórowane warunki, licząc że grupa, w skład której wchodził doświadczony tropiciel, ma największe szanse na powodzenie. Do lokalnych myśliwych dołączył geolog Jegor Niewolin, który jako telegrafista miał zapewnić łączność. W sprawę zaangażowało się wojsko, a piloci helikopterów, łamiąc wszelkie procedury, mimo fatalnych warunków dowozili na miejsce kolejne grupy.

Wszystkie loty poszukiwawcze zorganizowano z naruszeniem wszystkich procedur bezpieczeństwa. W ogóle nie wolno startować przy tak małej widoczności. Każdy lot mógł zakończyć się tragedią – relacjonował pilot Gieorgij Karpuszyn. 

Przełom nastąpił rankiem 26 lutego, kiedy to grupa ratownicza pod przewodnictwem Borysa Słobcowa znalazła namiot grupy Diatłowa. Jedna z jego ścian była rozcięta – jak się później okazało – od wewnątrz. Wtedy też doszło do zaniedbań, które zaważyły na przebiegu śledztwa.

Wchodzący w skład grupy studenci, nie czekając na przybycie specjalistów czy prokuratorów, na własną rękę zaczęli eksplorować namiot i jego okolicę. Dotykali przedmiotów znajdujących się w środku, podziurawili płachtę czekanem do lodu, rozerwali fragment materiału na ścianie. Gdy ich nieudolność oburzyła trzeciego uczestnika wyprawy – leśnika Paszyna – usiłowali wszystko uporządkować, zacierając przy tym kolejne ślady. Na miejsce wezwano wojskowych, którzy powtórzyli te błędy.

Co ciekawe, wtedy jeszcze część uczestników poszukiwań nie zakładała, że członkowie grupy Diatłowa zginęli. Biorący w akcji studenci spędzili wieczór przy ognisku, a znaleziony w namiocie spirytus wykorzystali do wypicia toastów za zdrowie i szybkie odnalezienie kolegów. Dzień później mieli się przekonać, jak bardzo błędny był ich entuzjazm.
Wyszli w popłochu, boso na mróz

Z relacji ratowników wynikało, że od namiotu w dół biegły ślady stóp ośmiu bądź dziewięciu osób. Na tej podstawie stwierdzono, że wszystkie osoby były w stanie samodzielnie się poruszać.

Jeden człowiek był w butach, pozostali w skarpetkach lub boso (po odnalezieniu zwłok okazało się, że nikt nie był boso – red.) – napisano w telegramie wysłanym z miejsca tragedii. 

Widok zniszczonego obozowiska i świadomość, że studenci skazali się praktycznie na śmierć, wybiegając bez obuwia i kurtek, przeraziły poszukiwaczy. Z ich późniejszych zeznań wynikało, że wtedy zaczęli przygotowywać się na najgorsze.
Pierwsze ofiary odnalezione

Dzień po namierzeniu namiotu, dwaj ratownicy dotarli do ściany lasu, szukając nowego miejsca pod obóz dla nich. Nieoczekiwanie pod cedrem znaleźli ślady po małym ognisku i szczątki dwóch uczestników wyprawy: Gieorgija Kriwoniszczenki i Jurija Doroszenki. Zwłoki były bose i ubrane jedynie w bieliznę, położono je obok siebie i przykryto podartym prześcieradłem.

Obok ogniska znajdował się zapas chrustu i pościnane nożem czubki świerków. Opału z niewiadomych przyczyn nie wykorzystano. Ratowników przeraził widok zwłok – jak wynikało z ich zeznań – skóra ofiar miała „straszne” zabarwienie, zbliżone do brązowego lub pomarańczowego. Ciała nosiły liczne ślady otarć i zranień. Twarz Doroszenki pokrywała zamarznięta wydzielina z nosa i gardła, Kriwoniszczenko miał rozległy ślad poparzenia na nodze. W pobliżu znaleziono tkaninę niewiadomego pochodzenia, którą zidentyfikowano z czasem jako onucę. Nie wiadomo, skąd pochodziła, bowiem żaden ze studentów nie używał onuc zamiast skarpetek. Ich noszenie było domeną radzieckich żołnierzy.

W drodze powrotnej do namiotu ratownicy natrafili w śniegu na ciała Igora Diatłowa (300 m od cedrów) i Zinaidy Kołmogorowej (w odległości 630 m). Pozy, w jakich ich znaleziono wskazywały, że próbowali powrócić do namiotu. Po kilku dniach, 5 marca, pod warstwą śniegu udało się natrafić na zwłoki Rustema Słobodina. Znajdował się on w odległości około 480 metrów od cedrów i podobnie jak Zina, był stosunkowo ciepło ubrany. Na twarzy miał ogromne sińce, a wokół jego głowy, podobnie jak w przypadku Kołmogorowej, znajdowała się spora plama krwi, która wyciekła z nosa.

Badania ciał wskazały, że wszystkie pięć osób zmarło z powodu hipotermii – zamarzło na śmierć. Jeden z mężczyzn miał lekko pękniętą czaszkę, jednak zdaniem anatomopatologów nie było to obrażenie zagrażające życiu.

Ruszyło śledztwo, a równocześnie cały czas trwały poszukiwania zwłok kolejnych osób. Przełom przyszedł dopiero na początku maja. Mansowie znaleźli wówczas w pobliżu cedru szlak z jodłowych igieł. Podjęto decyzję o rozkopaniu wąwozu. Pod warstwą śniegu, na głębokości około 2,5 metra, leżały ścięte jodły. Nie było natomiast śladów zwłok. Uzyskany trop pozwolił jednak studentom i Mansom na dotarcie do ciał. Te odnaleziono 4 maja.

Znalezione w jarze szczątki nosiły poważne obrażenia: Nikołaj Thibeaux-Brignolle miał strzaskaną czaszkę, zaś Siemion Zołotariow i Ludmiła Dubinina zmiażdżone klatki piersiowe. Czwartą osobą był Aleksandr Kolewatow, którego znaleziono przytulonego do Zołotariowa, bez poważniejszych obrażeń.

Rozcięty namiot, krew na drzewie i znak na śniegu

Z uwagi na brak świadków, przebieg wydarzeń rekonstruowano na podstawie dedukcji, oglądu miejsca zdarzenia i zwłok. Ze śladów znalezionych wokół namiotu wynikało, że studenci opuścili namiot nagle. Mimo mrozu, część z nich była częściowo rozebrana, inni wyszli boso lub w jednym bucie.

Zagadką pozostaje, co uczestnicy wyprawy robili po wydostaniu się ze schronienia. Pod cedrem znaleziono ślady ogniska. Na korze drzewa, z którego obłamano gałęzie do wysokości około 4 metrów, były ślady krwi i wyszarpanych tkanek ciała. Z niewyjaśnionych przyczyn ofiary ścięły nożem około 20 choinek i zaciągnęły je po ziemi do jaru, w głębi lasu, a następnie ułożyły je na ziemi w formie prostokąta – w ich pobliżu znaleziono w maju ciała czwórki uczestników wyprawy.
Jak zginęli turyści z Przełęczy Diatłowa?

Sekcje zwłok wykazały, że przyczyną śmierci większość uczestników wyprawy była hipotermia. Wyjątek stanowiły trzy osoby z najcięższymi obrażeniami. Do zgonu Ludmiły Dubininy przyczyniła się rana kłuta serca i krwotok do opłucnej oraz krwawienie wewnątrz klatki piersiowej, podobnie było w przypadku Siemiona Zołotariowa. W przypadku Nikołaja Thibeaux-Brignolle'a śledczy za przyczynę zgonu uznali załamanie podstawy czaszki i krwotok do opon mózgowych oraz wbicie fragmentów kości z popękanej czaszki w opony mózgowe.

Zwłoki osób znalezionych w maju uległy częściowemu rozkładowi, nosiły ubytki tkanek miękkich z twarzy i innych odsłoniętych części ciała. Były częściowo pozbawione gałek ocznych. Biegli orzekli jednak, że te obrażenia nie miały związku z przebiegiem tragedii, a były skutkiem zmian pośmiertnych, które nastąpiły w trakcie 3-miesięcznego przebywania zwłok w śniegu i wodzie.

Prawda o tym, co pokazały sekcje zwłok, wyszła na jaw dopiero po latach. W swoim artykule z lat 90. nadzorujący śledztwo prokurator Iwanow przyznał, że rodzinom początkowo nie przedstawiono tych informacji. Powiedziano im jedynie, ze ich bliscy zamarzli. Zatajono także fakt, że fragmenty ich odzieży i próbki pobrane z organów wewnętrznych poddano badaniom na obecność promieniowania. W przypadki Ludmiły i Aleksandra wynik był pozytywny – na ich ubraniach odkryto zwiększoną radioaktywność. O ile ciała pierwszych odnalezionych ofiar wystawiono na widok publiczny, tak już w przypadku kolejnych do zwłok nie dopuszczono nawet najbliższych rodzin. Ci, którzy udali się na lutowy pogrzeb, powtarzali relacje o dziwnym kolorze skóry zmarłych i byli przerażeni tym, jak pookaleczane były ciała.
Kto leżał w grobie Zołotariowa?

Największą zagadkę stanowią zwłoki, co do których śledczy uznali, że należą do Siemiona Zołotariowa. Ponieważ wcześniej zidentyfikowano pozostałych osiem ofiar, a twarz dziewiątej była zmasakrowana, śledczy domyślnie uznali, że to najstarszy uczestnik wyprawy. Po odtajnieniu w 2009 roku akt dotyczących tragedii na przełęczy Diatłowa, na jaw wyszły szokujące informacje.

Zmarłego opisano jako mężczyznę z trzema tatuażami, złotymi zębami, niskim czołem, mierzącego około 172 cm. Rodzina stwierdziła zgodnie, że to nie może być Siemion. Mężczyzna nie miał tatuaży ani złotych zębów, miał inny kształt czaszki i był wyższy.

Tuż po jego śmierci zaczęły kwitnąć spekulacje dotyczące tajemniczego życiorysu mężczyzny – jego licznych przeprowadzek, kłamstw i niespójności w dokumentach. Na poważnie zaczęto brać pod uwagę wersję, że mógł być szpiegiem bądź dezerterem. Żadna z teorii nie została potwierdzona ani obalona. Ze względu na rozbieżności w protokołach sekcji zwłok z tym, jak Siemiona zapamiętała jego rodzina, podjęto decyzję o ponownym zbadaniu zwłok.

Przeprowadzona w kwietniu 2018 roku na Cmentarzu Iwanowskim w Jekaterynburgu ekshumacja tylko pogłębiła tajemnicę najstarszego uczestnika wyprawy. W trumnie znaleziono jedynie czaszkę i buty. Powstały dwie ekspertyzy, z których jedna całkowicie wykluczyła, że kości należą do Zołotariowa, a druga w 99 proc. potwierdziła jego pokrewieństwo z osobami wskazanymi jako bliscy krewni.
Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Śledztwa i hipotezy

Wyjaśnianie przyczyn tragedii na Uralu ruszyło tuż po odnalezieniu zwłok pierwszych osób. Rozpoczęte w lutym 1959 roku śledztwo „kryminalne” prowadzone było chaotycznie i pod dużym naciskiem władz. Początkowo chciano zrzucić winę za zamordowanie studentów na Mansów. Prowadzący śledztwo prokurator Władimir Korotajew został zaproszony na spotkanie z miejscowym pierwszym sekretarzem Prodanowem, który przekonywał, że grupa Diatłowa weszła na świętą dla miejscowych górę, na której nie mogą przebywać kobiety. To miało doprowadzić do zemsty tubylców.

Hipotezę o napaści Mansów szybko obaliły zeznania miejscowych, którzy twierdzili, że są oni przyjaźni, a zbocze, gdzie znaleziono zwłoki turystów, nie było miejscem kultu. Zwyczaje myśliwych nie pokrywały się z tym, co zarzucał im Prodanow.

Nie bacząc na to, na polecenie partii, mimo niezadowolenia prokuratora Korotajewa, aresztowano kilku Mansów. Ich bezładne zeznania, zazwyczaj niepowiązane ze sprawą, tylko utwierdziły śledczego, że lokalsi nie mają nic wspólnego z zabójstwem turystów. Jego sprzeciw wobec wersji podrzucanej przez partię doprowadził do zmiany prokuratora – sprawę przejął Lew Iwanow. On – wbrew zamysłom miejscowych aparatczyków – przyczynił się do upadku hipotezy o Mansach. Ze zleconej przez niego ekspertyzy wynikało jednoznacznie, że namiot grupy Diatłowa przecięto od wewnątrz. Oznaczało to, że turyści nie zostali napadnięci.
„Ogniste kule”

W trakcie śledztwa prowadzonego przez Iwanowa pojawiały się liczne teorie i poszlaki. Na różnych etapach jako przyczynę śmierci turystów brano pod uwagę m.in. napaść zbiegłych z łagrów więźniów czy kłótnię wewnątrz grupy. Mansowie informowali m.in. o tajemniczych „ognistych kulach”, które widzieli nad lasami w połowie lutego.

Sam prokurator zauważył, że w wielu miejscach czubki drzew były osmalone. Nietypowe zjawisko zaobserwowali także żołnierze i członkowie ekipy poszukiwawczej, którzy spanikowani wybiegli pewnej nocy z namiotów, widząc świetlistą kulę na niebie.

To zjawisko nas przeraziło. Byliśmy pewni, że śmierć grupy Diatłowa właśnie tak wyglądała – relacjonował Walentin Jakimienko, który odmówił dalszego udziału w akcji. 

Miejscowych dziwiło, że zwłoki pozostawały nienaruszone przez dzikie zwierzęta, choć stanowiły idealne pożywienie. Myśliwi spekulowali, że drapieżniki odstraszał nietypowy zapach bądź dźwięk nierejestrowalny przez człowieka.

Naciskany przez partię, prokurator porzucił hipotezę o zabłąkanej rakiecie wojskowej, jak interpretował „ognistą kulę”. Po znalezieniu radioaktywnych substancji w trakcie sekcji zwłok czwórki z jaru, Iwanow został przymuszony do zamknięcia śledztwa. Akta przekazano do Moskwy i utajniono.
Co działo się nad Uralem w lutym 1959 roku?

Rodziny zmarłych przez lata na własną rękę usiłowały dochodzić prawdy. Większość z nich skłaniała się ku hipotezie, że sprawa ma związek z testami rakiet, które wojsko radzieckie przeprowadzało potajemnie na Uralu. Po pogrzebie odnalezionych w maju ciał, do mieszkania rodziców Jurija Kriwoniszczenki przyszli turyści, którzy w nocy z 1 na 2 lutego nocowali kilka kilometrów do grupy Diatłowa. Opisywali, że widzieli „silny błysk rakiety lub podobnego obiektu”.

Światło było tak mocne, że jedna z grup, będąca już w namiocie i szykująca się do snu, wystraszona wyskoczyła na zewnątrz i obserwowała to zjawisko. Po chwili usłyszeli w oddali hałas przypominający potężny grzmot 

Czy tego samego doświadczyli uczestnicy wyprawy prowadzonej przez Igora Diatłowa? Takie relacje docierały wielokrotnie do rodzin ofiar. Szukający odpowiedzi krewni członków grupy Diatłowa byli odsyłanie przez osoby zbliżone do śledztwa do ministerstwa obrony. Oficjalnie nikt jednak nie przyznał, żeby wojsko miało coś wspólnego z wydarzeniami z lutowej nocy 1959 roku.
Po 60 latach prokuratura wraca do sprawy Przełęczy Diatłowa

We wznowionym w 2019 roku śledztwie rosyjska prokuratura postanowiła jeszcze raz zbadać sprawę i przyjrzeć się najpoważniejszym teoriom. Wśród hipotez, które były brane pod uwagę, znalazły się: zejście lawiny, uderzenie huraganu bądź tzw. deska śnieżna. Jest to rodzaj lawiny, która powstaje w wyniku osunięcia się warstwy świeżego śniegu, który nie przywarł jeszcze do podłoża bądź oderwania się nawisu śnieżnego.

W lipcu 2020 roku zastępca szefa Prokuratury Generalnej Uralskiego Okręgu Federalnego Andriej Kurjakow poinformował, że według nowych analiz akt i eksperymentów przeprowadzonych przez śledczych, do śmierci turystów doprowadziła lawina. Zdezorientowani podróżni, wypędzeni z namiotu w środku nocy i nieodpowiednio ubrani, mieli zamarznąć, nie mogąc znaleźć drogi powrotnej. Kurjakow zaznaczył, że to zdaniem śledczych zamyka sprawę.

Co ciekawe, taka teoria pojawiała się także wcześniej w rosyjskich rozważaniach na temat przyczyn tragedii. Podczas konferencji zorganizowanej z okazji jej 49. Rocznicy na Uniwersytecie Uralskim, Jewgienij Bujanow przekonywał, że na przełęcz zeszła niewielka lawina. Jego twierdzenia spotkały się jednak z ostrymi protestami ekipy poszukiwawczej. „Czy pan rozumie, że my tam wtedy byliśmy?” krzyczeli ratownicy.

Na zdjęciach z miejsca tragedii pokazywali wbite w śnieg wokół namiotu kijki od nart. Po kilku latach Bujanow zmienił nieco swoją hipotezę twierdząc, że za śmierć grupy Diatłowa odpowiada „dziura” lub „deska śnieżna”. Zdaniem jej autora na namiot osunął się śnieg, który stał się przyczyną obrażeń u turystów. Bujanow przyjął, że Siemion i Ludmiła o własnych siłach dotarli do jaru, niosąc nieprzytomnego Nikołaja. Ta teoria budzi z kolei sprzeciw specjalistów od medycyny sądowej, którzy powołują się na dokument z akt. Znajduje się tam opinia, zgodnie z którą do śmierci Ludmiły miało dojść w ciągu maksymalnie 10 do 20 minut od wystąpienia urazów. Oznacza to, że ciężko ranna kobieta nie byłaby w stanie nie tylko przebyć takiej drogi, ale jeszcze do tego dźwigać kolegi.

Na hipotezę o lawinie wskazuje także Johan Gaume, szef Laboratorium Symulacji Lawin z Zurychu. Szwajcarscy eksperci z pomocą technik komputerowych podjęli się wyjaśnienia zagadki, jak powstała lawina, skoro w nocy, gdy doszło do tragedii, nie było opadów śniegu. Zdaniem badaczy, za tragedię opowiadają tzw. wiatry katabatyczne, które spływają w dół zbocza. Mogły one przenieść śnieg, który następnie zgromadził się nad namiotem i na niego opadł. Gaume twierdzi, że swoistą pułapkę zastawili na siebie sami członkowie wyprawy. „Gdy nie zrobili nacięcia w zboczu, nic by się nie stało. To był pierwszy bodziec, ale sam w sobie nie wystarczyłby”.

I tu pojawia się luka w wiedzy. Według badacza, musiało dojść do jakiegoś pęknięcia, uderzenia, które spowodowało uwolnienie płyty śnieżnej. Co mogło je wywołać? Tu naukowcy nie mają odpowiedzi. – Prawda jest oczywiście taka, że nikt nie wie, co stało się tamtej nocy. Dostarczamy jednak mocnych dowodów ilościowych na to, że teoria lawinowa jest prawdopodobna – mówi współautor badania, Alexander Puzrin.

– Jednym z głównych powodów, dla których teoria lawinowa wciąż nie jest w pełni akceptowana, jest to, że władze nie przedstawiły wyjaśnienia, jak do tego doszło – przyznaje Faume. Dodaje, że chodzi m.in. o nietypowe obrażenia niektórych ofiar, które nie wskazują na to, by zabiła je lawina.
Tragedia na Przełęczy Diatłowa wciąż żywa

Czy wersja prokuratury i nowe badania na pewno zamykają sprawę tragedii na Przełęczy Diatłowa? Wystarczy powiedzieć, że rosyjska agencja informacyjna Ria Novosti przed kilkoma dniami opublikowała depeszę o kolejnej hipotezie. Andriej Szepeliew z Samary twierdzi, że w pierwszej połowie 1959 roku nad Północnym Uralem przelatywał amerykański samolot zwiadowczy typu B-47 Stratojet. Jego zdaniem zrzucona przez pilota bomba mogła przyczynić się do śmierci turystów. Teorię przedrukowują największe rosyjskie portale, a prezes Fundacji Pamięci Grupy Diatłowa mówi, że jest warta zbadania.

W artykule wykorzystano informacje z książki Alice Lugen „Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Historia bez końca”, wyd. Czarne, 2020r.

adziekan69

Authors get paid when people like you upvote their post.
If you enjoyed what you read here, create your account today and start earning FREE STEEM!
Sort Order:  

Bezpośredni link do audiobooka: