Czytelnictwo książki w II Rzeczpospolitej

in pl-nauka •  6 years ago 

Wiele się mówi, i słusznie, o niskim poziomie czytelnictwa we współczesnej Polsce. Według raportu Biblioteki Narodowej za rok 2017 czytających co najmniej jedną książkę rocznie jest zaledwie 38%. Mało, ale zastanówmy się jak wyglądał poziom czytelnictwa w Polsce międzywojennej i przyjrzyjmy się najważniejszym problemom tej materii. Biorąc oczywiście pod uwagę odmienne realia życia ówczesnych obywateli Rzeczpospolitej.

Już na wstępie musimy zdać sobie sprawę, że po odzyskaniu niepodległości warunki normalnego rozwoju kultury były ograniczone, szczególnie finansowo. Państwo miało dużo większe problemy w dziedzinie społeczno-gospodarczej i obrony granic, dlatego też sprawy związane z kulturą były drugorzędne. Samo Ministerstwo Kultury i Sztuki jako samodzielny resort działało jedynie do 1922 r. Konieczność szukania oszczędności spowodowała, że kompetencje resortu przejęło Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Pieniędzy na kulturę po prostu nie było. Trudno więc doszukiwać się kampanii promujących czytelnictwo finansowanych z budżetu państwa, gdy trzeba było pilnie budować szkoły. Zresztą o szkole w kontekście czytelnictwa jeszcze powiemy.

Tymczasem spójrzmy na rynek książki. Po odzyskaniu niepodległości mamy ok. 800 księgarń i ok. 1200 punktów ich sprzedaży. 600 wydawców, z czego ok. 100 to wydawcy profesjonalni, którzy przeważnie kontynuowali swoją działalność sprzed Wielkiej Wojny. Rynek wydawniczy najlepiej rozwijał się w latach dwudziestych. W roku 1921 ukazało się ok. 4000 tytułów w języku polskim, w roku 1930 to już ok. 6000. Wielki kryzys wyhamował jednak tendencję szybkiego wzrostu i dopiero od 1938 r. znów możemy mówić o dynamice na rynku wydawniczym. Oczywiście polski rynek wydawniczy był w stosunku do najlepiej rozwiniętych państw w Europie mniejszy, ale też zapóźniony o dziesięciolecia. Dla przykładu w Wielkiej Brytanii wydawano książki bardzo zróżnicowane cenowo. Z jednej strony bardzo drogie, pięknie wydane, przeznaczone do czytania ich w bibliotekach, a z drugiej tzw. książki „kieszonkowe”. Tanie, a więc łatwe do nabycia dla każdego. W Polsce wydawnictwa zazwyczaj takiego zróżnicowania cenowego jeszcze nie preferowały, uczyły się żyć w symbiozie z czytelnikami, nie było mowy o masowej dystrybucji książki. Ponadto instytucje takie jak Związek Wydawców i Polskie Towarzystwo Wydawców Książek powstały dopiero w 1926 r. Niestety to zapóźnienie ograniczało możliwości pozyskania nowych czytelników, szczególnie wśród mniej zamożnej części społeczeństwa. Polskim wydawcom zależało rzecz jasna na promowaniu czytelnictwa i je promowali, ale za wzrost liczby czytających odpowiadały przede wszystkim inne czynniki.

Pierwszym z takich czynników było wykorzystywanie tekstów literackich przez teatr, a co z tym idzie promocja literatury poprzez scenę. To właśnie w teatrze, zarówno wielkomiejskim jak i prowincjonalnym widz mógł zapoznać się twórczością klasyków literatury, usłyszeć recytowane fragmenty utworów. Kino podobną rolę spełniało w mniejszym stopniu. Drugim czynnikiem była rosnąca od drugiej połowy lat 20. popularność radia. Programy tematyczne, a w nich słuchowiska, pogadanki, wywiady, to wszystko powodowało, że radio w międzywojniu stało się jednym z najważniejszych propagatorów kultury, a w tym literatury i czytelnictwa. Ale najważniejszą instytucją, która była w stanie wyrobić nawyk czytania książek, a nie tylko propagowała czytelnictwo była szkoła i co za tym idzie biblioteka.

Głównym celem międzywojennej polskiej szkoły była walka z plagą analfabetyzmu wśród młodocianych. Nieumiejących czytać i pisać w przedziale wiekowym 10-14 lat wynosiła w roku 1921 blisko 30% ogółu analfabetów, którzy stanowi 33% społeczeństwa. W roku 1931 liczba analfabetów wśród młodocianych spadła do 7%. Bez umiejących czytać nie ma czytelników, to jasne, ale samo elementarne wykształcenie też nie pozwalało na wyrobienie nawyku czytelniczego. Przy całym skomplikowanym systemie międzywojennego szkolnictwa, dopiero większy nacisk na wyrobienie nawyku czytania, na lekcjach języka polskiego wywierano od klasy VI-VII. Nacisk ten przede wszystkim musimy rozumieć poprzez narzucanie lektury obowiązkowej uczniom i zwracanie szczególnej uwagi na nabycie umiejętności swobodnego i poprawnego wypowiadania się w mowie i piśmie. Lektury obowiązkowe dzieliły się zupełnie tak jak obecnie na programowe i nadprogramowe – nieobowiązkowe. O wyborze lektur i umieszczeniu ich w programie nauczania decydowała komisja, która brała pod uwagę: wartości narodowe i moralne dzieła, wartość literacką oraz dostępność danego dzieła by każdy uczeń mógł do niej łatwo dotrzeć, co nie zawsze było takie oczywiste. Od klasy VII układ zapoznawania się z literaturą był chronologiczny, zaczynano przeważnie od utworów Mikołaja Reja i Jana Kochanowskiego, w klasach maturalnych szczególną uwagę zwracano na romantyzm. Najpopularniejszymi lekturami były: Ogniem i mieczem, mickiewiczowska Grażyna, Pan Tadeusz, Zemsta, Lalka, szekspirowskie utwory takie jak: Romeo i Julia, Makbet i Hamlet. Pamiętajmy, że w latach 30 wśród lektur obowiązkowych pojawiły się też pisma Piłsudskiego. Szkoła organizowała też wiele konkursów recytatorskich wśród uczniów. Często z takimi inicjatywami wychodzili sami uczniowie. Szkoła robiła co mogła i miała zasługi w promowaniu czytelnictwa.

Natomiast biblioteki ściśle związane były ze szkolnictwem. W II Rzeczpospolitej działało ok. 36 000 bibliotek i były to przeważnie biblioteki oświatowe. Ze względu na brak nowoczesnej ustawy o bibliotekach większość bibliotek oświatowych utrzymywały stowarzyszenia. Najbardziej bogate w zbiory i najlepiej rozwijające się w okresie międzywojennym były biblioteki naukowe. Znaczenie biblioteki w Polsce m.in. ze względu na brak zróżnicowania cenowego książek o czym wspominaliśmy wyżej było większe niż w krajach lepiej rozwiniętych. To właśnie w bibliotece zaczynała się kształtować cała kultura czytelnicza.

Przyjrzyjmy się teraz samym czytelnikom. Za czytelnika przyjmuje się osobę, która czyta co najmniej 3-4 książki w roku kierując się świadomym wyborem. W okresie międzywojennym czytelnicy i czytelnictwo w ogóle dzieliło się na dwie grupy: tradycyjne, reprezentowane przez inteligencję i nowoczesne, masowe reprezentowane przez ogół społeczeństwa, głównie robotników i chłopów. Inteligencja stanowiła 5,6% ogółu społeczeństwa, 1,8 mln w 1931 i 2 mln w roku 1938. Była to grupa, która przede wszystkim stanowiła grono czytelników i oczytana była. Pamiętajmy też, że w międzywojennej Polsce nauki humanistyczne cieszyły się szczególnym zainteresowaniem i prestiżem. Nie każdy inteligent był jednak osobą wykształcaną, do tej grupy zaliczały się również osoby ze względu na wykonywany zawód. Przeciętny urzędnik mógł liczyć na zarobki w wysokości ok. 250 zł, czyli stosunkowo dobre, a nauczyciel był w stanie przeznaczyć ok. 38 zł miesięcznie na kulturę. Wydatki polskiej inteligencji na doznania kulturalnie nie odbiegały szczególnie od średniej osiąganej w najlepiej rozwiniętych państwach europejskich.

Duża bardziej skomplikowana była sytuacja wśród robotników i chłopów. Czytelnictwo wśród tych grup społecznych krzewiły przede wszystkim stowarzyszenia i świetlice. Jednak najpoważniejszym problemem był niski dochód. Robotników w roku 1938 było 10,5 mln, a chłopstwa 17,4 mln, czyli odpowiednio 30% i 50% ogółu społeczeństwa. Zarobki robotników były niskie, prawie połowa z nich otrzymywała wynagrodzenie niższe niż 150 zł miesięcznie. Przekładało się to więc na wydatki na kulturę, ze względu na fakt, że większość niskiego wynagrodzenia przeznaczali na utrzymanie, głównie żywność. Dla przykładu gazeta kosztowała ok. 20 gr, cukier 80 gr, a para butów 12 zł. Polski robotnik przeznaczał średnio na kulturę 1,25 zł w miesiącu, co stanowiło 3,4% jego dochodu. Dla porównania w Czechosłowacji robotnik miesięcznie przeznaczał na kulturę 4,6% swojego wynagrodzenia. W Holandii to aż 7,8%. Na wsi sytuacja wyglądała jeszcze gorzej. Średnie wydatki roczne na kulturę w polskim gospodarstwie w latach dobrej koniunktury wynosiły 5,20 zł.

Pamiętajmy, że w czasie wielkiego kryzysu wydatki na kulturę były jeszcze niższe. Bezrobotny robotnik wydawał na kulturę średnio w miesiącu 75 gr., czyli możemy przypuszczać, że kupował przynajmniej raz w miesiącu gazetę. Na wsi często nie przeznaczano w tym trudnym czasie żadnych środków na doznania kulturalne. Pamiętajmy też, że w czasie kryzysu i inteligencja przeznaczała mniej ze swoich dochodów.

Trudna sytuacja gospodarcza międzywojennej Polski niestety przekładała się na poziom czytelnictwa, hamowała jego umasowienie. Ile więc było w zasadzie czytelników w Polsce międzywojennej? Według danych z bibliotek – głównie oświatowych, z których korzystali też dorośli było ok. 700-790 tys. stałych czytelników. Łącznie możemy więc szacować, że liczba wszystkich czytelników wynosiła ok. 1 mln. Pocieszającym było jednak fakt, że tendencja była wzrostowa. Ludzie chcieli czytać, był to przecież element wielkomiejskiego życia o którym tak wielu w ówczesnej Polsce przecież marzyło.


Źródła:

  • Brzoza C., Sowa A. L., Historia Polski 1918-1945, Kraków 2009.

  • Miłosz Cz., Historia literatury polskiej, Kraków 2010.

  • Kłoskowska A., Kultura masowa: krytyka i obrona, Warszawa 2005.

  • Żółkiewski S., Kultura literacka 1918-1932, Wrocław 1973.

  • Żółkiewski S., Społeczne konteksty kultury literackiej na ziemiach polskich: (1890-1939), Warszawa 1995.


Obserwuj @glodniwiedzy - znajdziesz tu najciekawsze informacje ze świata.


Artykuł autorstwa: @lesio-knz, dodany za pomocą serwisu Głodni Wiedzy

Authors get paid when people like you upvote their post.
If you enjoyed what you read here, create your account today and start earning FREE STEEM!
Sort Order:  

"Nie każdy inteligent był jednak osobą wykształconą"
a może nawet odwrotnie :D
i tak jest do dzisiaj :)

To jak temat inteligencji został wywołany, to może doprecyzuję, bo nie do końca jest to takie oczywiste :)

Faktycznie dzisiaj bardziej żartujemy, że inteligent/intelektualista ma wykształcenie, ale wiedzę lub umiejętności niekoniecznie. Przeważnie też przyjmujemy, że tym inteligentem jest właśnie osoba, która ukończyła szkołę wyższą. W okresie międzywojennym inaczej to widziano. Do tej grupy zaliczały się oczywiście osoby z wyższym wykształceniem, ale też osoby które żadnych uczelni nie kończyły, a nawet nie miały często matury. Do tej grupy zaliczały się dzięki wykonywanej profesji – pracy umysłowej po prostu, o którą wcale tak łatwo nie było. Najłatwiej chyba było po prostu zostać pracownikiem biurowym, jeśli już mówimy o pracownikach umysłowych. Biurowi też najszybciej byli zwalniani w czasie wielkiego kryzysu.

oczywiscie, @lesio-knz, my tylko tak sobie żartujemy o współczesnym, (czy może raczej takim ogólnym) stereotypie "ynteligenta",
ale super ze jeszcze uściślasz fakty, tematyka jest mi bardzo bliska i mega ciekawa,
a tamte czasy - uwielbiam! (kojarzy mi sie tutaj trochę literatura Stefana Wiecha)

I jest to zawsze dobrze widoczne, chociaż najczęściej te osoby nie zdają sobie z tego sprawy :)

taak,
to trochę jak w tym żarcie:

"kiedy umierasz, nie wiesz o tym.
to innym jest ciężko.
podobnie jest z głupotą"

"Nacisk ten przede wszystkim musimy rozumieć poprzez narzucanie lektury obowiązkowej uczniom"
I to jest największy błąd polskiego chorego systemu edukacji! Nie trzeba czytać pierdyliarda nudnych lektur żeby umieć czytać. Dzieci umieją czytać od pierwszych klas podstawówki, a później trzeba robić nacisk na ćwiczenie poprawnej ortografii, a nie czytanie tylu książek! Wiem, że artykuł dotyczy szkoły w II RP, ale ten chory system utrzymuje się bez zmian od 200 lat. Ciekawy jestem, kiedy to się zmieni. Teraz już umiem czytać, pisać i nie popełniać błędów ortograficznych... ba! Ja nawet niektórych nauczycieli poprawiam, jak mówią "poszłeś, przyszłeś, włanczać". I nie zawdzięczam dosłownie nic lekturom tylko podstawowym informacjom z podstawówki. A z obowiązkowymi lekturami paszą won! Takie jest moje zdanie na ten temat. Chcą imbecyle kształcić wszechstronnie młode pokolenie... na ambicje ich przycisnęło. Tym czasem sami mówią jak sebixy pod trzepakiem. Polska edukacja na tle świata leży na najniższym poziomie i kwiczy! Szok! Wystarczy tylko popatrzeć na edukację w Finlandii. Są sto razy lepsi od nas! No, ale co się dziwić? Polska chce kształcić imbecyli i prosemitów bo głupim narodem najłatwiej sterować... :( :( :( Ja się tak nie dam ministrom edukacji!