Czterotygodniowy kurs TEFL składa się z kilku komponentów. Osoba kończąca kurs musi znać i rozróżniać wszystkie konstrukcje gramatyczne w języku angielskim. Wymagana jest umiejętność ich nazwania, wytłumaczenia, zastosowania wraz z przykładami, a także podania pomysłu na ich nauczenie.
Osobom pochodzącym z krajów nieanglojęzycznych najwięcej problemów (przynajmniej tak było w moim przypadku) może sprawić fonetyka, a więc poprawne rozpoznawanie i zapisywanie dźwięków w alfabecie fonetycznym. Podczas gdy Brytyjczycy, Amerykanie i Australijczycy kłócą się o poprawność zapisu w poszczególnych akcentach, ja staram się wypracować jakiś skuteczny system zaliczenia fonetyki na końcowym egzaminie.
Innym składnikiem kursu jest metodologia nauczania. TEFL International koncentruje się na metodologii nauczania ESA. Lekcja przeprowadzona w systemie ESA składa się z trzech etapów: *Engage, Study, Activate. *W fazie Engage staramy się zachęcić wszystkich studentów do mówienia. Nieważne o czym i nieważne, czy poprawnie. Ważne, by przełamać lody i dodać studentom odwagi. W fazie Study koncentrujemy się na głównym temacie lekcji, tłumacząc i robiąc ćwiczenia. W fazie Activate staramy się zachęcić studentów do używania nowo zdobytej wiedzy poprzez rozmaite gry, zabawy i quizy. — Metodologia ESA nie jest ani perfekcyjna, ani jedyna, której będziecie używać jako nauczyciele. My jednak w krótkim czasie musimy nauczyć was choć jednej, i do tego celu wybraliśmy ESA, która obecnie święci triumfy popularności — tłumaczy Mike, jeden z nauczycieli TEFL International w Phukecie.
Być może najważniejszym elementem 120-godzinnego kursu TEFL jest 6 – 7 lekcji, które dane nam będzie poprowadzić dla studentów w kraju, w którym robimy kurs. Studenci uczestniczą w zajęciach za darmo, ich motywacja jest ogromna i mimo że zdają sobie sprawę, iż są uczeni przez amatorów, pojawiają się prawie na każdych zajęciach. — Cieszcie się tą praktyką, bo to najprawdopodobniej najlepsi studenci, jakich kiedykolwiek będziecie mieć — ostrzega Mark, szef szkoły. Pierwsze dwie lekcje przygotowywane są ze stuprocentowym wsparciem instruktorów, którzy praktycznie mówią nam, co i jak należy robić. Wraz z kolejnymi zaliczonymi zajęciami poziom wsparcia się zmniejsza. Ostatnią lekcję musimy przygotować samodzielnie.
Wszystkie lekcje ze studentami monitorowane są przez instruktorów, którzy po ich zakończeniu krytycznie je oceniają. W skład kursu wchodzą także dwie godziny nauki tajskiego oraz spotkanie z przedstawicielem Ministerstwa Edukacji, który mówi parę słów o lokalnej kulturze. Lekcja tajskiego odbywa się w całości po tajsku. Wejście w skórę studenta, który ni w ząb nie rozumie, co się do niego mówi, jest ciekawym doświadczeniem, choć praktyczność samej lekcji — niemalże zerowa. Urzędnik z ministerstwa jest przesympatycznym facetem, a jego wykład to jeden wielki skecz komediowy. Niestety, nie mówi nic, czego studenci decydujący się na przyjazd do Tajlandii jeszcze nie wiedzieli.
Podobnie wygląda sesja szefa TEFL International w Phukecie na temat rynku pracy. Główne przemówienie i 5-minutowe konsultacje indywidualne są płytkie, mało przydatne i w żaden sposób nie pogłębiają mojej wiedzy. Podob- ne odczucia mają także inni studenci. Chyba wszyscy spodziewali się więcej po wieloletnim rezydencie w Tajlandii. Choć wszystkie wymienione sesje to jedynie dodatki, powinny być przygotowane nieco bardziej profesjonalnie, nawet gdyby miało to wydłużyć kurs o tydzień nauki lokalnego języka i oby- czajów, a także zwiększyć jego koszt. Dłuższa i droższa opcja mogłaby być do- datkiem dla osób poważnie rozważających możliwość zamieszkania w kraju, w którym robią kurs.
Tak w skrócie prezentuje się program nauczania, który z bandy wiecznie pijanych Anglosasów i kilku reprezentantów innych krajów o różnym poziomie ambicji miał zrobić profesjonalnych nauczycieli angielskiego... w cztery tygodnie.
Mniej więcej w połowie drugiego tygodnia po raz pierwszy mierzymy się z naszymi tajskim słuchaczami. Po lunchu przebieram się w długie spodnie i elegancką koszulkę polo — „oficjalny” strój dopuszczalny w trakcie treningu, choć nie w przyszłej pracy. Skoro nauczyciele to jeden z najbardziej szanowanych zawodów w Krainie Uśmiechu, muszą przecież odpowiednio się ubierać. W prawdziwej pracy prawie zawsze wymagany jest pełny garnitur z krawatem i stosowny strój w przypadku kobiet. Innym nie mniej ważnym aspektem tajskiej kultury jest przywiązywanie ogromnej wagi do wyglądu zewnętrznego. Pracę często dostają i utrzymują nie ci, którzy mają wyższe kwalifikacje, a ci, którzy lepiej wyglądają.
Wchodzę do pustego pomieszczenia, kładę przygotowane materiały na stole, włączam klimatyzację i czekam na studentów oraz instruktora, starając się zapanować nad nerwami. W końcu uczniowie w różnym wieku zaczynają schodzić się jeden po drugim, ładnie łajując już od wejścia. Atmosfera jest napięta, a wejście Rebeki — jednej z instruktorek — wcale nie sprawia, że czuję się lepiej. Na umówiony znak rozpoczynam zajęcia zgodnie z instrukcjami. — Nazywam się Marek i pochodzę z Polski. Dziś będziemy uczyć się o kolorach — mówię powoli i wyraźnie, jednocześnie zapisując swoje imię na tablicy. Studenci bezmyślnie kiwają głowami, notują moje imię i czekają na ciąg dalszy.
Zgodnie z poznaną metodologią angażuję studentów w podstawową konwersację, prosząc każdego o przedstawienie się. Następnie przez 20 minut uczę ich nazw kolorów na podstawie ubrań, które mają na sobie, a na koniec prowadzę kretyńską grę, która ma na celu utrwalenie właśnie poznanych zawiłości języka angielskiego. Rebeka cały czas robi notatki, co nie dodaje mi pewności siebie. Blisko godzinna lekcja zlatuje mi jednak jak z bicza trzasnął. Wydaje mi się także, że z każdą minutą jestem coraz bardziej pewny siebie. Jak się okazuje — tylko tak mi się wydaje. Moja instruktorka wychwyciła, że średnio co pięć minut wracam za biurko, za którym „ukrywam się” przed studentami, wertując notatki, tak jakbym nie był w stanie zapamiętać prostego planu lekcji o cholernych kolorach.
Choć to nieładnie cieszyć się z cudzego nieszczęścia, humor poprawiają mi dwie studentki z USA i jedna z Wielkiej Brytanii. Poziom stresu wywołany przez konieczność publicznego wystąpienia przed tajskimi studentami i anglosaskim instruktorem sprawia, że dziewczyny nie dają rady. Jedna z nich rozpłakała się publicznie, gdy okazało się, że zgubiła część notatek, bez których nie mogła poprowadzić końcowej gry. Dwie pozostałe w ogóle nie dotarły na zajęcia. Czas spędziły w toalecie, rzygając z nerwów. Może więc jednak nie byłem taki beznadziejny?
Ciąg Dalszy Nastąpi...
Zdjęcie tajskich studentek pochodzi z www.thaivisaaustralia.com
Zawód nauczyciela na pewno jest stresujący, a przynajmniej na początku, gdy brak doświadczenia.
Downvoting a post can decrease pending rewards and make it less visible. Common reasons:
Submit
Zgadza się, ale który zawód nie jest? :-)
Downvoting a post can decrease pending rewards and make it less visible. Common reasons:
Submit