Tajski epizod z dreszczykiem. Rozdział 3: Po której stronie krat stoisz? Część 3.

in polish •  7 years ago 

Do Bangkoku planuję dotrzeć drogą lądową. Po dopłynięciu na stały ląd łapię vana do Had Yai — biznesowej i kulturowej stolicy południowej Tajlandii. Lądowa droga — tak jak poprzednio — prowadzi przez zielone pola palm kokosowych i małe miasteczka, w których chyba żaden biały nigdy nie postawił nogi.

Link do poprzedniego postu: Tajski epizod z dreszczykiem. Rozdział 3: Po której stronie krat stoisz? Część 2.

Kierowca zatrzymuje się przed dworcem kolejowym, na którym wisi olbrzymi portret króla i królowej. Tajowie mają obsesję na punkcie rodziny królewskiej. Rama IX, obecny król, zasiada na tronie od ponad 60 lat. Dekady polityczno-społecznej indoktrynacji sprawiły, że większość Tajów uważa króla za nieomylną istotę o półboskim statusie. O rodzinie królewskiej można mówić tylko w samych superlatywach.

Jedyna nieautoryzowana biografia Ramy IX o wdzięcznym tytule „Król nigdy się nie uśmiecha” jest zakazana. Za obrażenie władcy, za które może być uznane nawet publiczne dyskutowanie o tym, co wydarzy się po jego śmierci, można trafić do więzienia nawet na 20 lat.

Idę do kasy kolejowej i kupuję bilet w wagonie sypialnym drugiej klasy. Planowany czas przejazdu do Krung Thep, jak brzmi właściwa nazwa miasta, które tylko obcokrajowcy nazywają Bangkokiem, wynosi 16 godzin.

Siadam w knajpie, na którą składają się dwa stoły i pięć plastikowych krzeseł. Zamawiam pad thai z kurczakiem i oczekuję na pociąg, obserwując otoczenie. Jest duszno i gorąco. Po peronie przechadzają się spaleni słońcem Tajowie prawdopodobnie oczekujący na ten sam pociąg.

Grupa młodych Malajek w kolorowych chustach na głowach chichocze na ławce, zanim kolejny skład zabierze je do Kuala Lumpur. Kilkadziesiąt metrów dalej zatrzymuje się pociąg towarowy wyładowany ciężkim sprzętem wojskowym. Zauważam kilka jeepów, pojazdów opancerzonych i wielkie metalowe skrzynie o nieznanej zawartości. Na południe od Had Yai nie zapuszcza się żaden turysta.

Sytuacja w Yala, Pattani i Narithaway — trzech prowincjach graniczących z Malezją — przypomina skrzyżowanie Iraku z Afganistanem. Muzułmańscy ekstremiści walczą o separację tego regionu lub przyłączenie go do muzułmańskiej Malezji. Had Yai także kilka razy stało się celem ataku muzułmańskich ekstremistów. Nigdy jednak nie było tu tak źle jak dalej na południu, gdzie przypadkowe strzelaniny, polityczne morderstwa i egzekucje, a także eksplozje samochodów pułapek są na porządku dziennym. Nie ma dnia, by w „Bangkok Post” i „The Nation” — dwóch anglojęzycznych dziennikach — nie było wzmianki na ten temat. Pogrążony w myślach, nie zauważam, że przysiada się do mnie młody Taj.

— Cześć, jak się masz? — pyta płynnie po angielsku. — Dobrze, a ty?
— Dobrze, dobrze. Gdzie jedziesz?
— Do Bangkoku.
— Potrzebujesz czegoś? Piwo? Narkotyki?
— Nie, dzięki.
— A może dziewczynę? Znam świetne dziewczyny!
— Nie, dzięki, za chwilę mam pociąg.
— Aaaaaa.... to może następnym razem.
— Może.

Wszystko wskazuje na to, że Tajlandia jest jednym wielkim burdelem. Prostytucja, choć oficjalnie nielegalna, jest widoczna na każdym kroku. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że współwłaścicielem większości przybytków rozkoszy jest policja. Te, które są w prywatnych rękach, co miesiąc płacą wysokie łapówki. Po co zabijać kurę znoszącą złote jajka? Znane powiedzenie mówi, że tajska policja jest jak mafia, tylko tańsza.

Większość kobiet, z którymi rozmawiałem przed wyjazdem, robiła dziwne miny na wieść o celu mojej podróży. Samotny facet jedzie do Tajlandii. Wiadomo, że musi mieć w tym tylko jeden cel. Tajlandia sama zapracowała sobie na taką opinię. Statystyki mówią jednak, że ponad 90% seksbiznesu to rynek wewnętrzny. Farang przyjeżdżający w poszukiwaniu tanich, egzotycznych prostytutek to jedynie ułamek problemu. Do tego odsetek osób prostytuujących się jest tutaj niższy niż na Tajwanie, Filipinach czy nawet w USA.

Zastanawiam się, czy to, co my określamy mianem problemu, jest nim w istocie dla Tajów. Mieszkańcy Krainy Uśmiechu ze znacznie większym luzem podchodzą do seksu niż Europejczycy. Nie przywiązują do niego moralnego i religijnego znaczenia. Nie traktują jako coś nadzwyczajnego.

W efekcie w Tajlandii zdaje się nie istnieć problem sutenerstwa i zmuszania kogokolwiek do pracy w seksbiznesie. Popyt na usługi seksualne jest wielki, ale równoważony przez podaż młodych, atrakcyjnych dziewczyn, pochodzących zwłaszcza z północy kraju. Wiele z nich pracuje w tajskich barach nie tylko za zgodą rodziców, ale na ich wyraźne polecenie. Utrzymują w ten sposób całe rodziny, które inaczej nie byłyby w stanie wyżyć za pieniądze zarobione z uprawy ryżu zbieranego dwa razy do roku.

Negatywną karmę zdobytą w ten sposób równoważą kasą wysyłaną do domu. Buddyzm zakłada, że sprzedawanie swojego ciała jest złe. Nakazuje też szacunek dla starszych, a więc między innymi rodziców. W tajskiej kulturze dzieci uczone są, by zarabiały pieniądze, a następnie utrzymywały starzejących się rodziców. Im więcej zarabiają i pomagają, tym lepsza ich karma. Jeśli bardzo się starają, końcowy bilans karmy wychodzi im na plus. Może więc seksturyści nie przyczyniają się do powiększenia „problemu”, a wręcz poprawiają karmę lokalnych dziewczyn i sprawiają, że rodziny w wiejskiej Tajlandii mają co włożyć do garnka?

Z rozmyślań nad naturą seksbiznesu w Tajlandii na ziemię sprowadza mnie głośny gwizd. Na stację wtacza się wielki, stalowy potwór w szarym kolorze. Pod brudnymi oknami widnieje czerwona tabliczka z napisem „Had Yai — Bangkok”. Zarówno lokomotywa, jak i wagony, wydają się być w lepszym stanie niż to, co oferuje PKP. Wskakuję do środka i odnajduję swoje miejsce. Wąski wagon nie ma przedziałów. Po obu stronach znajdują się dwa rzędy foteli obitych skóropodobnym materiałem.

Siadam naprzeciwko starego Taja obładowanego torbami pełnymi towarów spożywczych. Pociąg rusza ospale. Gapię się przez okno na zrujnowane przedmieścia, które ustępują miejsca drewnianym domkom. W końcu i one ostatecznie znikają w ciemnościach. Konduktor w asyście uzbrojonego żołnierza sprawdza bilety i rozkłada siedzenia do pozycji leżącej. Dostaję poduszkę, prześcieradło i coś przypominającego koc, żeby nie zamarznąć od jak zwykle chłodzącej na maksa klimatyzacji. Rozkładam się wygodnie na dolnej leżance i zasypiam, wsłuchując się w rytmiczny stukot kół. Piszczące hamulce, wysiadający i wsiadający pasażerowie oraz ostre białe światło na niektórych stacjach sprawiają, że nie jest to najlepsza noc. Z mijanych miasteczek pamiętam jedynie Surat Tha- ni, skąd trzy lata temu łapałem prom na wyspy Samui i Phangan w trakcie mojej pierwszej wizyty w Tajlandii.

O siódmej rano budzi mnie konduktor, który składa siedzenia i oferuje śniadanie. Zamawiam smażony ryż z kurczakiem i wodę mineralną. Przez kolejne trzy godziny za oknem ciągną się przedmieścia Krung Thep. Mieszanka obskurnych drewnianych i murowanych budynków przeplatana jest wąskimi uliczkami prowadzącymi do przejazdów kolejowych. Przed szlabanami cierpliwie czekają dziesiątki motocykli i pick-upy załadowane ludźmi z dziećmi, zwierzętami i każdym rodzajem towaru, który da się spieniężyć. Czerwona kula wschodzącego słońca powoli rzuca światło na plątaninę kabli elektrycznych, które z pewnością nie spełniają żadnych cywilizowanych norm bezpieczeństwa.

Wzdłuż torów ciągną się stoliki, na których suszą się ryby wściekle atakowane przez głodne muchy. Zaczynam rozpoznawać okolicę, gdy przekraczamy jeden z potężnych mostów łączących wschodni i zachodni Bangkok przecięty na pół rzeką Chao Phraya. Zabudowa gęstnieje z każdą minutą, a na ulicach formują się poranne korki, które od lat paraliżują tajską stolicę. Kilkanaście minut później pociąg wtacza się na Hua Lamphong — dworzec centralny, ostatnią stację na tej trasie.

Wychodzę wprost na trzy wielkie portrety rodziny królewskiej wiszące tuż nad kasami. Mijam poczekalnię pełną ludzi i łazienki, z których dochodzi ostry zapach chemii. Przeciskam się w tłumie w kierunku wyjścia, ignorując taksówkowych naganiaczy i nachalnych kierowców tuk-tuków — trójkołowych motorikszy będących jedną z atrakcji turystycznych Tajlandii. Jest gorąco i mokro. Po kilku minutach marszu zamieniam się w ociekającego potem tragarza własnego bagażu. Powietrze jest tu wyraźnie cięższe niż na prowincji. Bangkok śmierdzi w jakiś nieokreślony, egzotyczny sposób. Właśnie tego zapachu miałem dosyć trzy lata temu. I za tym zapachem zatęskniłem tuż po powrocie do Irlandii. Ten sam zapach przyprowadził mnie tu znowu.

Różowa toyota altis z kogutem i wielkim napisem Taxi-Meter zabiera mnie w kierunku hotelu Lebua at State Tower — tego samego, w którym rozgrywa się kilka scen filmu „Kac Vegas w Bangkoku”. Jedziemy w kierunku dzielnicy Silom będącej jednym z centrów komercyjno-finansowych tajskiej stolicy. Po krótkim postoju w korkach na Rama IV — ulicy dumnie noszącej nazwę króla numer 4 — wjeżdżamy na Most Przyjaźni Tajsko-Japońskiej, skąd rozciąga się panorama na drapacze chmur i park Lumpini — jedno z niewielu zielonych miejsc w tej chaotycznej metropolii.

Zjeżdżamy z wiaduktu wprost pod betonowy most, na którym właśnie zatrzymuje się nowoczesny, biało-niebieski skytrain. Kilkanaście minut później zajeżdżamy pod hotel Lebua mieszczący się w jednym z najwyższych budynków w mieście uwieńczonym złotą kopułą. Płacę kierowcy uzgodnioną kwotę, gdyż ten nie zgodził się na kurs według licznika. Cóż, po 16 godzinach w pociągu nie miałem siły na skuteczne negocjacje lub szukanie innej taksówki. Melduję się w hotelu, odnajduję swój pokój i wyczerpany padam na łóżko, natychmiast zapadając w sen.

Budzę się i wychodzę na balkon. Uderza mnie fala gorącego powietrza przesiąkniętego spalinami. Zachodzące słońce rozświetla ciężkie od smogu niebo. Na wielopoziomowych autostradach samochody grzęzną w popołudniowych korkach. Po rzece Chao Phraya kursują wodne tramwaje. Od szklano-betonowych konstrukcji odbija się kakofonia nieopisanych dźwięków generowanych przez dziką metropolię, która zdaje się być samodzielnym, żywym organizmem. Patrzę z zadumą w dal i uśmiecham się do siebie. To nasze drugie spotkanie. Trzy lata temu tajska stolica przerosła mnie swoim ogromem i chaosem. Poddałem się po dwóch dniach i zwiałem na plażę na południe kraju — jak każdy turysta. Dziś nie byłem turystą. Przyjechałem zmierzyć się z 15-milionową metropolią po raz kolejny. I tym razem nie zamierzałem nigdzie uciekać...

Ciąg Dalszy Nastąpi...

Zdjęcie pochodzi z serwisu www.bangkok.com

Authors get paid when people like you upvote their post.
If you enjoyed what you read here, create your account today and start earning FREE STEEM!
Sort Order:  

Może więc seksturyści nie przyczyniają się do powiększenia „problemu”, a wręcz poprawiają karmę lokalnych dziewczyn i sprawiają, że rodziny w wiejskiej Tajlandii mają co włożyć do garnka?

Niezwykle ciekawy wniosek :D