Exit 2, stacja Surasak BTS Skytrain. Godzina 20.00. Czekam na Lalanę, z którą rozmawiałem wcześniej na czacie www.thailovelinks.com. Po umownych w Europie 15 minutach, które w Tajlandii oczywiście nie mają znaczenia, dzwonię pod zapisany numer.
Tajski epizod z dreszczykiem. Rozdział 4: Jak znaleźć mieszkanie w Bangkoku? Część 2.
Lalana zmieniła zdanie, nie racząc mnie o tym poinformować. Nadal chce się spotkać, ale nie na proponowanej przeze mnie stacji Surasak, która przypadkowo znajduje się blisko hotelu Lebua at State Tower, lecz na stacji MRT Bang Sue, niemalże po drugiej stronie miasta. I nie o 20.00, tylko o 21.00. Zastanawiam się chwilę, czy nie odwołać spotkania, ale przypominam sobie seksowne zdjęcia mojej wybranki i zgadzam się przyjechać w jej okolicę. Desperat.
Łapię skytrain do Sala Daeng, gdzie można przesiąść się na MRT. Ze stacji rozciąga się widok na zakorkowaną i chaotyczną Silom Road. Między kolorowymi taksówkami przepychają się mototaksiarze w pomarańczowych kamizelkach. Na dziurawych chodnikach Tajowie wracający z pracy idą powoli jeden za drugim, tworząc wielki ludzki korek. Małe grupki podekscytowanych farangów zmierzają w kierunku Patpong — nocnego bazaru i jednej z czerwonych dzielnic dla turystów w jednym.
Uliczni handlowcy sprzedają wszystko — od tandetnych pamiątek po dziecięcą pornografię, co nie wywołuje żadnej reakcji wśród patrolujących ulicę policjantów. Korzystając z systemu kładek i mostków, przechodzę nad skrzyżowaniem Silom i Rama IV. Mijam pomnik króla Ramy IV i wejście do Lumpini Park. W parku grupa około 50 osób uprawia wieczorny aerobik w rytm muzyki i instrukcji serwowanych przez organizatora stojącego na specjalnie przygotowanej platformie.
Przed zejściem do stacji metra Silom obracam się, by rzucić okiem na jedno z centrów tajskiej stolicy w całej okazałości. Na tle rozświetlonych wieżowców przejeżdża skytrain. Pod nim kłębią się piesi, samochody, motocykle i tuk-tuki. Mimo totalnego ścisku i chaosu nikt nie używa klaksonu, choć walka o każdy metr ulicy trwa. Hałas wywoływany przez dziesiątki tysięcy rur wydechowych odbija się echem wśród budynków. Mimo późnej pory odczuwalna temperatura nadal oscyluje w granicach 30 stopni. Obecność zielonego parku Lumpini wydaje się nie mieć wpływu na jakość tego, co w Europie nazywamy powietrzem. Biorę głęboki wdech i wypełniam płuca egzotycznym smrodem, po czym zjeżdżam ruchomymi schodami na stację metra, skąd łapię pociąg do Bang Sue — ostatniej stacji na trasie MRT.
Lalana uśmiecha się do mnie z daleka. Wysokie obcasy optycznie wydłużające nogi, krótka czarna spódniczka opinająca się na małym, jędrnym tyłku, biała obcisła bluzeczka podkreślająca jej spore jak na Tajkę piersi, biała skóra, rude farbowane włosy i olśniewający uśmiech powalają każdego faceta w okolicy. Lalana to luk kreung — dziecko z europejsko-tajskiego związku łączące w sobie najlepsze cechy genetyczne przedstawicieli obu kontynentów. Wymieniamy grzeczności i chwilę później siedzimy w różowej, zmrożonej taksówce zmierzającej w kierunku Khao San Road — ulicy, na której Leonardo di Caprio pił krew węża w filmie „Niebiańska Plaża”.
Thanon Khao San to krótka, wyłączona z ruchu samochodowego ulica w jednym z centrów Bangkoku. W przeszłości był to największy bazar z ryżem w tajskiej stolicy. Transformacja ryżowego targowiska w mekkę plecakowców słynącą z tanich noclegów od materaca w pudełku po trzygwiazdkowe hotele rozpoczęła się ponad 20 lat temu.
Łapię Lalanę za rękę i wprowadzam w tłum przelewających się wszędzie farangów. Po obu stronach ulicy są bary, restauracje, sklepy i wejścia do noclegowni ukryte za dziesiątkami straganów sprzedających żarcie, pamiątki i fałszywe dokumenty tożsamości. Kolorowe neony rozświetlają ulicę, na której znajduje się największa koncentracja białych ludzi w tej części świata. Miejska legenda głosi, że Tajowie przyjeżdżają na Khao San Road, by popatrzeć na fragment Tajlandii, który już dawno nią nie jest. Takie nowe hobby — obserwacja farangolandu w centrum Bangkoku.
Nieustający napór turystów sprawił, że w ostatnich latach ceny na Khao San znacznie podskoczyły, wyganiając zorientowanych budżetowców na okoliczne uliczki lub do innych dzielnic. Ceny jedzenia i alkoholu są dwa, trzy razy wyższe niż w typowo tajskich miejscach. Nauczony doświadczeniem z Phuketu, zabieram Lalanę na pizzę, która przeciętną Tajkę raduje nie mniej niż mnie tom yum z kurczakiem. W trakcie posiłku poznajemy się nieco lepiej, choć rozmowa średnio nam się klei.
Tajska piękność nie rozumie europejskich żartów i sama niespecjalnie się wysila, by mnie rozbawić. Rozluźniam atmosferę, zaliczając kolejne bary. W każdym z nich pijemy po jednym drinku i idziemy dalej, by ostatecznie wylądować na parkiecie w jednej z lokalnych dyskotek. Pijemy, tańczymy i bawimy się do późna. Atmosfera robi się coraz gorętsza, więc proponuję, żebyśmy złapali taksówkę. Wychodzimy na zewnątrz, gdzie banda taksiarzy rzuca się nas niczym wygłodzone hieny. Moja koleżanka kłóci się przez chwilę z jednym z nich, ostatecznie ustalając, że zapłacimy wg wskazań licznika. Odjeżdżamy.
Siedzimy na tylnym siedzeniu różowej taksówki objęci jak para zakochanych. Trzymamy się za ręce, patrząc sobie głęboko w oczy. Zaczynam delikatnie masować jej szczupłe, wyrzeźbione na siłowni udo.
— Nie myśl sobie, że pójdę z tobą do łóżka na pierwszej randce — mówi Lalana.
— Nawet przez myśl mi to nie przeszło, ślicznotko — kłamię jak z nut.
— To dobrze, jestem porządną dziewczyną...
— Wiem, Lalana, odstawię cię bezpiecznie do domu i pojadę dalej. Za-
dzwoń do mnie jutro.
— Zgoda.
Taksówka zatrzymuje się w bocznej uliczce przed ładnym domkiem odgrodzonym od ciekawskich spojrzeń przechodniów wysokim, zielonym żywopłotem. Lalana daje mi najsłodszego buziaka, jakiego dostałem od dwóch lat, a ja zastanawiam się, czy kręci mi się w głowie właśnie od tego, czy od ilości spożytego alkoholu. Taksiarz wiezie mnie do hotelu. Korzystając z braku korków, ewidentnie ściga się z kolegami po fachu. Nie reaguję. I tak nic by to nie zmieniło.
O poranku wykwaterowuję się z hotelu i łapię taksówkę do Huai Khwang, gdzie mieści się mój nowy dom. Reguluję resztę należności, płacąc z góry za pierwszy miesiąc plus jeden miesiąc depozytu, odbieram klucze i urządzam się w swoim nowym apartamencie. Resztę dnia spędzam z komputerem w łóżku, zerkając nerwowo na telefon, który milczy jak zaklęty. Motylki w brzuchu każą dzwonić już, teraz i natychmiast. Powstrzymuję się jednak, by nie wyjść na totalnego napaleńca. Jest niewiarygodnie duszno.
— Buuuuuuuum! — potężny huk budzi mnie z odrętwienia.
Autoalarmy wszystkich samochodów zaparkowanych na ulicy włączają się w tym samym momencie. Zza okna dobiega potężny szum. Wychodzę na balkon. Stwierdzenie „pada deszcz” jest zupełnie nieadekwatne do sytuacji. Przede mną rozpościera się ściana wody ograniczająca widoczność do kilku metrów. Gdzieś na horyzoncie nad jednym z centrów miasta odgrażają się błyskawice, pomrukując głośno. Wyłączam klimatyzację i zostawiam otwarte okno. Powietrze. Powietrze — takie prawdziwe, którym można spokojnie oddychać — wdziera się do mieszkania.
Nie licząc motocyklowego incydentu w Phukecie, deszczu nie widziałem od wyjazdu z Irlandii. Takiego deszczu nie widziałem nigdy. Leje przez prawie dwie godziny. Uliczka prowadząca do mojego apartamentowca wypełnia się wodą. Taksówki grzęzną w niej po zderzaki. Kierowcy motocykli odpuścili i czekają na poboczach, aż woda trochę opadnie. Piesi w podwiniętych spodniach i z butami w ręku próbują się przedostać na najbliższy przystanek autobusowy. Na głównych ulicach tworzą się kilometrowe korki. Studzienki uliczne nie nadążają z odprowadzaniem wody. Deszcz znów zaskoczył drogowców...
Lalana nie dzwoni. Czekam, aż woda trochę opadnie, i idę na kolację. Grzęznę w brudnej wodzie po kostki. Nie zdejmuję jednak klapek w obawie przed tym, na co potencjalnie mógłbym nadepnąć. Pływające szczury i sunący po powierzchni wąż przekonują mnie o słuszności podjętej decyzji. Zaglądam do pierwszego lokalu na drodze, którego nazwanie restauracją byłoby grubą przesadą. Trzy plastikowe stoły, otoczone krzesłami, jedna zalaminowana kartka robiąca za menu (oczywiście tylko po tajsku) i starsza uśmiechnięta pani przy kuchni to wszystko, co jest w zasięgu wzroku.
Siadam i patrząc głupio w menu, próbuję zamówić jedną ze znanych mi potraw. Niestety, żadnej nie ma w ofercie. Zostaję przy ryżu z kurczakiem, który zasypuję trzema odmianami ostrych przypraw dla nadania smaku i ochrony żołądka. Wracam do mieszkania, jeszcze raz rzucam okiem na milczący telefon, wzdycham głęboko i idę spać.
Z rana postanawiam zaprzyjaźnić się z tubylcami. Jem śniadanie u tej samej pani, tym razem decydując się na wieprzowinę z ryżem na ostro. Nie wytrzymuję i dzwonię do Lalany.
— Cześć kochanie, jak się masz? — pytam.
— Dobrze, a ty?
— Dobrze, choć przyznam się, że spodziewałem się wczoraj telefonu od
ciebie.
— Byłam zajęta — mówi tak chłodno, że miejski upał przestaje być odczuwalny.
— Zobaczymy się dzisiaj?
— Nie. Dziś też jestem zajęta.
— Rozumiem...
— Słuchaj, nie wiem, co ty sobie myślisz, ale ten pocałunek naprawdę nie
miał dla mnie żadnego znaczenia. Wczoraj byłam z innym facetem i też się całowaliśmy. Dziś wychodzę z kim innym i sama nie wiem, co się stanie. Jak chcesz, to możemy być przyjaciółmi.
— Nie potrzebuję takich przyjaciół — rzucam zszokowany i rozłączam się.
Robi mi się gorąco i zimno na przemian. Mam zawroty głowy. Lalana zauroczyła mnie na maksa, by następnie wyrzucić jak nudną zabawkę. Pragnąłem jej i nienawidziłem jednocześnie. Była typem pięknej dziewczyny, przed którym ostrzegają się farangowie. Czaruje, umawia się, wysysa energię, a przede wszystkim kasę (cała randka kosztowała mnie prawie 3000 bahtów), a na koniec odrzuca. Następnie powtarza scenariusz z innym mężczyzną. Darmowe kolacje, drinki, zabawy w klubach. Sprytne. Gracz przegrał grę...
Ciąg Dalszy Nastąpi...
Zdjęcie: www.heycrush.com
Wciągnęła mnie Twoja książka, czytam codziennie :)
Downvoting a post can decrease pending rewards and make it less visible. Common reasons:
Submit
Super, bardzo mnie to cieszy!
Downvoting a post can decrease pending rewards and make it less visible. Common reasons:
Submit