—Cześć Paweł, Marek mówi. Byliśmy w kontakcie mailowym, zanim przyleciałem do Tajlandii.
— A, cześć Marku, jasne, jasne, pamiętam. Co tam, jak tam?
— Dobrze, wczoraj wynająłem mieszkanie. Co robisz wieczorem?
— W zasadzie nic konkretnego. Masz ochotę na piwo?
— Jasne, po to właśnie dzwonię!
— Super, spotkajmy się na stacji skytrainu Asoke o 21.00 i zobaczymy,
co dalej, OK?
— Super, do zobaczenia.
— Na razie.
Po przejściach z Lalaną nie byłem w nastroju na kolejną randkę, choć propozycji na www.thailovelinks.com nie brakowało. Piwo z póki co internetowym kumplem wydawało się jak najbardziej na miejscu. Kontakt do Pawła dostałem od koleżanki z Dublina. Kiedyś chcieliśmy jechać do Azji razem. Znalazła Pawła na forum dyskusyjnym, szukając różnych ciekawych informacji o tej części świata. Paweł mieszkał w Malezji, ale wkrótce zamierzał przenieść się do Bangkoku. Moja koleżanka zamiast Tajlandii wybrała Brazylię i nasze drogi się rozeszły. Z Pawłem byłem jednak w sporadycznym kontakcie. Nadszedł czas na spotkanie z kolejnym rodakiem, którego los rzucił w tę część świata.
Łapię MRT do stacji Sukhumvit, gdzie metro przebiega pod stacją linii skytrainu Asoke. Paweł jest wysokim, szczupłym, siwym czterdziestokilkulatkiem łatwo dostrzegalnym w tłumie Tajów. Witamy się i ruszamy przed siebie, próbując nie stracić życia na skrzyżowaniu Thanon Asoke i Thanon Sukhumvit. Powietrze jest gęste od samochodowych spalin i wilgotności charakterystycznej dla tropikalnego klimatu. Jest późno, pojazdy nadal stoją w korkach, a niebo rozżarzone jest milionem świateł. Udajemy się na Soi Cowboy — jedną z najbardziej znanych ulic w Bangkoku. Ulica nazwana jest na cześć T.G. „Cowboy” Edwardsa, amerykańskiego lotnika, którzy na emeryturze otworzył tu jeden z pierwszych lokali w 1977 roku. Edwards, wysoki Afroamerykanin, zawsze chodził w kowbojskim kapeluszu. Stąd jego przezwisko i nazwa ulicy.
Podążamy za muzyką i masami napalonych turystów, a naszym oczom ukazuje się niezwykły widok. Wielokolorowe neony atakują oczy z każdego kierunku. Spacerujemy wzdłuż ulicy, mijając lokale o dźwięcznych nazwach: Toy Bar, Doll House czy Spice Girls... Na krótkiej ulicy znajduje się ponad 40 barów i kilka restauracji. Ulica pełna jest mężczyzn o zachodniej aparycji, prostytutek i tajskich naganiaczy. Przed barami siedzą panie w skąpych strojach, zapraszając do środka. Jedna z nich trzyma plakat: „20 powalających dziewczyn plus dużo brzydkich i kilka grubych”.
Na końcu ulicy omal nie wpadamy w ręce kierowców tuk-tuków — zmotoryzowanych, trójkołowych rikszy pełniących funkcję taksówek i będących atrakcją turystyczną samą w sobie. Kierowcy oferują nam wszystko, począwszy od zawiezienia do burdelu dla Tajów (niższe ceny), przez pokaz seksu na żywo, po ping-pong show i bottle-opening show, gdzie roznegliżowane kobiety demonstrują alternatywne sposoby użycia piłeczek pingpongowych i otwierania butelek piwa najbardziej intymną częścią ciała.
Idziemy do pierwszego baru. Centralną część lokalu zajmuje wybieg z metalowymi rurami, na których z różną intensywnością wiją się szczupłe Azjatki. Większość z nich tańczy w bieliźnie, na którą krawiec zdecydowanie pożałował materiału. Niektóre z nich zapomniały przywdziać biustonosze. Panujący półmrok, dyskotekowe oświetlenie i rosnący poziom alkoholu we krwi unie- możliwia wyważoną ocenę urody prezentujących swoje ciała pań. Zamawiamy piwo i siadamy przy samym wybiegu. Na nasz ruch niektóre z pań ożywiają się.
Uśmiechają się zalotnie, zniżają na wysokość twarzy i rozpoczynają uwodzicielski taniec. Wbrew pozorom w tej grze nie chodzi o napiwek, choć oczywiście żadna z kobiet nim nie wzgardzi. Każda laska ma numerek. Zamówienia składa się przy barze.
Przysiadają się do nas dwie z nich. Rozmawiamy, flirtujemy, śmiejemy się. Po kilku minutach jedna z nich szepce coś na ucho kelnerce. Ta przynosi nam kolejne dwa piwa i drinki dla dziewczyn (tzw. lady drinks). Wiadomo, kto dostanie rachunek za wszystko. Zabawa trwa w najlepsze, gdy mój towarzysz rzuca krótko: — Wychodzimy! Wyjaśnię ci na zewnątrz. Opuszczamy lokal. — Widziałem, jak jedna z nich wrzuciła mi jakieś tabletki do piwa — mówi wyraźnie przejęty Paweł.
Kolejny lokal niezbyt różni się od poprzedniego — scena z metalowymi rurami, przyćmione światło, skąpo ubrane dziewczyny, zatłoczony bar. Podobnie jak poprzednio, część tancerek ożywia się na widok nowych gości. Inne patrzą gdzieś przed siebie, wysoko ponad głowami klientów. Ich twarze nie mają wyrazu. Nie uśmiechają się. Są jak w transie i wydają się krzyczeć całym ciałem: — Proszę, tylko nie ja!
John Burdett, autor serii wspaniałych powieści opowiadających o nieskorumpowanym gliniarzu będącym dzieckiem tajskiej prostytutki i faranga, prowadził badania na Soi Cowboy. Twierdzi, że wszystkie pracujące tam kobiety pochodzą z Isaan — biednego, rolniczego regionu na północnym wschodzie kraju. Większość z pracujących na Soi Cowboy kobiet przygnała tu bieda. Trudno więc oczekiwać od nich satysfakcji z pracy.
Znowu dosiadają się do nas dwie koleżanki. Jedna z nich jest tutaj kelnerką — tak brzmi oficjalna wersja. Rozmowa, flirt, śmiech, toasty (znów na nasz koszt). Dziewczyny uważnie pilnują, by nie udało mi się zrobić w środku żadnych zdjęć. Na pocieszenie proponują, że możemy pstryknąć sobie wspólne zdjęcia, ale tylko telefonem, który do tej pory leżał nieużywany na stole. Alkohol coraz bardziej uderza do głowy i obaj czujemy, że na nas już pora. Opuszczamy lokal.
— Nie zgubiłeś niczego? — pyta wyraźnie rozbawiony Paweł.
— Nie wiem, a zgubiłem?
Kompan od kieliszka podaje mi mój telefon.
— Wystarczył moment gapiostwa, a twoja „koleżanka” zawinęła go w serwetkę i chciała podać dalej. Zdążyłem złapać ją za rękę.
— Dzięki.
Tak, na mnie zdecydowanie już czas. Jest druga nad ranem. Muzyka milknie, a z barów na ulice wylewają się setki klientów — pijanych i trzeźwych, samotnych i w towarzystwie. Dziewczyny, którym nie udało się nikogo upolować, utrudniają wydostanie się z Soi Cowboy, nachalnie proponując swoje usługi. Jedna z nich przykuwa naszą uwagę dość niecodzienną urodą. Dajemy namówić się na jeszcze jednego drinka przy stole na jednym z ulicznych straganów. Rozmawiamy, flirtujemy, żartujemy. Zniecierpliwiona Angel, jak prosiła się nazywać, w końcu mówi: — Jeden 2000 bahtów. Obaj 3000 bahtów.
Wymieniamy z Pawłem porozumiewawcze spojrzenia, płacimy za drinki, grzecznie dziękujemy i spadamy. Na Pawła w domu czeka zazdrosna tajska dziewczyna. Regulamin mojego apartamentowca zabrania przyprowadzania prostytutek. Poza tym obaj jesteśmy zbyt pijani, by przez resztę nocy robić cokolwiek innego niż spanie. Łapiemy dwie różne taksówki, jako że mieszkamy w dwóch różnych częściach miasta. Nie pamiętam drogi do domu. Jak tak dalej pójdzie, to Bangkok mnie wykończy, zanim znajdę pracę...
Ciąg Dalszy Nastąpi...
Zdjęcie: www.bangkok112.com