Cześć Marek, co słychać? — pyta Mali z Lop Buri. — Wszystko dobrze, a u Ciebie?
— Dobrze. Pamiętasz mnie?
— Szczerze mówiąc, to nie...
— Rozmawialiśmy na czacie kilka razy, jak byłeś jeszcze w Phukecie.
— Ach tak, jasne, że pamiętam! — kłamię jak z nut, przeglądając nie najgorsze zdjęcia Mali i ustalając, że Lop Buri znajduje się jakieś 150 km na północ od Bangkoku.
— Skoro już jesteś w Bangkoku, to może się spotkamy?
— Hmmmm... wybierasz się do Bangkoku?
— Myślałam, że może Ty byś do mnie przyjechał? Pokazałabym Ci moją okolicę...
— Obawiam się, że na razie to niemożliwe. Mam dużo roboty w mieście i nie planuję żadnych wyjazdów...
— Rozumiem...
— Ale jeśli bardzo chcesz, to wpadnij do mnie na weekend.
— Poważnie?
— No jasne, odbiorę Cię z dworca i pojedziemy do mnie. Możesz zostać na noc...
— Hmmm... OK... Dam Ci znać, gdzie i o której będę.
— Świetnie, do zobaczenia. A teraz wybacz, ale mam dużo pracy... — Jasne kochanie, do zobaczenia...
Kochanie? To chyba jakiś żart. Albo jeszcze się nie obudziłem, albo właśnie namówiłem nieznajomą laskę, której nie pamiętam, do spędzenia ze mną weekendu. Ciekawe — przyjedzie czy spanikuje?
Od rana siedzę przed komputerem w samych majtkach, walcząc z pokusą włączenia klimatyzacji. Powiew z okna otwartego na oścież nie powstrzymuje strużek potu powoli pojawiających się na moich plecach.
Przeglądam oferty dla nauczycieli na portalach www.ajarn.com i www.eslcafe.com. Jestem wybredny i zawężam wyszukiwanie jedynie do Bangkoku. Marzy mi się praca na uniwersytecie, ale takich ofert nie ma. Wysyłam maila z CV i krótkim wstępem pełniącym rolę listu motywacyjnego do ponad 20 szkół.
W związku z wyczerpaniem wszystkich interesujących mnie ogłoszeń wyszukuję listę wszystkich uniwersytetów w Bangkoku. Lista liczy około 30 pozycji. Odszukuję stronę każdego z nich i próbuję zorientować się, czy nie szukają akurat nauczycieli angielskiego. Nie szukają. A przynajmniej o tym nie piszą na stronach internetowych, czasem nieaktualizowanych od kilku lat. Niezrażony próbuję nawiązać kontakt. Niektóre z nich mają bezpośredni adres e-mail do działu kadr. Inne jedynie ogólny adres. Jeszcze inne w ogóle nie oferują możliwości kontaktu pocztą elektroniczną. Końcowy bilans to około 15 wysłanych aplikacji o pracę, która — przynajmniej w teorii — nie istnieje.
W stragano-restauracji obok mojego budynku znów chcę zjeść ryż z kurczakiem — brak znajomości języka niezbędnego do zamówienia czegokolwiek innego nie daje mi alternatywy. Pani, którą widuję każdego dnia, lituje się nade mną i tłumaczy coś po tajsku, wskazując na różne rodzaje warzyw i przypraw. Uśmiecham się, przytakując, i zajmuję miejsce przy jednym z plastikowych stolików z widokiem na ulicę. W kuchni rozpoczyna się gotowanie. Po kilku minutach na moim stole ląduje gorąca zupa z makaronem, wieprzowiną i warzywami. Miła odmiana.
Kończę posiłek, jak zwykle płacę 40 bahtów i wracam na swoje salony, by niemalże instynktownie odpalić serwis randkowy. Na przestrzeni kilku miesięcy doprowadziłem swój profil do perfekcji. Nie dziwią mnie więc kolejne wiadomości w skrzynce i nieodebrane połączenia na czacie. Zastanawiam się jedynie, na ile jest to magia umiejętności pisania o sobie w sposób intrygujący każdą kobietę, a na ile młody, niebieskooki farang po prostu wyróżnia się z tłumu Tajów i innych farangów w wieku emerytalnym. Biorąc pod uwagę słabą znajomość angielskiego wśród Tajów, stawiam raczej na to drugie. Wyjątkiem jest Nat, która jak na Tajkę świetnie zna angielski. Flirtujemy do późna. Zasypiam z laptopem w łóżku.
Kolejne dni spędzam na przeczesywaniu internetu w poszukiwaniu pracy, odpowiadaniu na interesujące oferty i atakowaniu prywatnych szkół, nawet gdy te się nie ogłaszają. Stan konta topnieje i niewiele przekracza 10,000 złotych. Nie jestem w nastroju na zwiedzanie i wydawanie pieniędzy, zwłaszcza że telefon milczy jak zaklęty. Niby zacząłem odpowiadać na oferty dopiero kilka dni temu, a już rysowała się przede mną czarna wizja nieznalezienia pracy i powrotu z podkulonym ogonem do Europy...
Wracać do Europy? Nigdy! Jak skończą się oszczędności, to prędzej ogolę sobie łeb i poproszę o przyjęcie w poczet uczniów jakiejś buddyjskiej świątyni, niż dam się z powrotem zapędzić za korporacyjne biurko! Na nowej fali entuzjazmu zaczynam wysyłać oferty po całej Tajlandii, do Birmy, Wietnamu, a nawet Chin. Jeśli nie uda się w Bangkoku, to niech będzie cała Tajlandia. A jak nie w Tajlandii, to gdziekolwiek, cokolwiek. Wszystko, byleby nie Europa.
W piątek, na dzień przed przyjazdem Mali z Lop Buri, dzwoni jedna z prywatnych szkół językowych i zaprasza mnie na rozmowę kwalifikacyjną w sobotę w samo południe. Skrupulatnie notuję skomplikowany i niezrozumiały adres w nieznanej okolicy i na wszelki wypadek proszę o przesłanie maila z mapką dojazdu. Popołudnie spędzam w okolicznych centrach handlowych Esplanade i Robinson. W Tajlandii profesjonalny wygląd liczy się bardziej niż kwalifikacje. Wracam do domu z nową parą spodni od garnituru, dwoma koszulami, krawatem i marynarką...
Ciąg Dalszy Nastąpi...
Widzę, że Europa nieźle Ci zaszła za skórę :D
Downvoting a post can decrease pending rewards and make it less visible. Common reasons:
Submit