Tajski epizod z dreszczykiem. Rozdział 5. Jak znaleźć pracę? Część 3.

in polish •  7 years ago 

DRUGA ROZMOWA KWALIFIKACYJNA: SZKOŁA Z INTERNATEM

Link do poprzedniego wpisu: Tajski epizod z dreszczykiem. Rozdział 5. Jak znaleźć pracę? Część 2.

Marek, muszę Ci coś wyznać — pisze Nat na czacie. — Co takiego? — pytam zaciekawiony.
— Nie wiem, jak to powiedzieć...
— Najlepiej prosto z mostu...
— OK. W takim razie chcę, żebyś wiedział, że przez cały czas nie rozmawiałeś ze mną.
— Jak to nie z Tobą? To z kim rozmawiałem? Zdaje się, że się pogubiłem...
— Nazywam się Piam i jestem przyjaciółką Nat. Profil i zdjęcie jest jej, ale ona zupełnie nie mówi po angielsku.
— Aha, czyli rozmawiałem z Tobą na jej profilu?
— Tak, dokładnie... przepraszam...
— Nie szkodzi. Nie rozumiem jednak, czemu korzystasz z profilu Nat, zamiast założyć swój...
— Bo ja właściwie nikogo nie szukam w tej chwili. To Nat chce znaleźć
chłopaka z zagranicy, a ja jej w tym pomagam...
— Zabawne. W tej sytuacji chyba nie pozostaje mi nic innego, jak spotkać się z wami dwiema. Z Nat, bo to ona szuka chłopaka, i z Tobą, bo to Ty prowadziłaś rozmowę przez cały czas...
— Ha, ha, na serio chcesz się spotkać z nami dwiema?
— Jasne, czemu nie. Dziś o 20.00?
— OK. Możesz przyjechać do Tesco Lotus przy stacji skytrainu On Nut?
— Mogę. Do zobaczenia.
— Do zobaczenia.

Przed przyjemnościami jednak czas na obowiązki. Znów wskakuję w wyjściowy zestaw ciuchów i przemierzam miasto metrem i skytrainem. Wysiadam na Wongwian Yai — ostatniej stacji linii Silom prowadzącej za rzekę Chao Phraya, na zachodnią stronę miasta. Stamtąd łapię taksówkę, która przez kolejne kilkadziesiąt minut wiezie mnie na jakieś totalne odludzie. Blokowiska zastępowane są stopniowo przez osiedla domków jednorodzinnych, ruch samochodowy robi się jakby rzadszy. W końcu taksówka zatrzymuje się przed bramą czegoś, co ma być poszukiwaną przeze mnie szkołą międzynarodową.

Płacę kierowcy i wchodzę na teren kompleksu. Przede mną rozciągają się zielone ogrody, w których środku dumnie pręży się wielki budynek rodem z zachodnich filmów o szkołach z internatem. Na placu przed budynkiem trwa apel. Dzieci w wieku od kilku do kilkunastu lat w identycznych mun- durkach stają na baczność na dźwięk hymnu narodowego rozbrzmiewającego z głośników. Hymn Tajlandii odgrywany jest we wszystkich miejscach publicznych, w radiu i telewizji o 8 rano i 18 wieczorem. Na dźwięk hymnu Tajowie przerywają wszelkie zajęcia i stają na baczność na czas trwania pieśni. Równo z zakończeniem ostatnich dźwięków życie wraca do normy i wszyscy kontynuują przerwane zajęcia. Szkolne dzieci jak na komendę robią w prawo zwrot i równym krokiem maszerują w ciszy w kierunku szkoły. Ten niecodzienny pokaz dyscypliny przeraża mnie i fascynuje zarazem. Idę powoli w kierunku głównego wejścia, gdzie kilkakrotnie pytając o drogę, trafiam ostatecznie do działu kadr. W małym, ciemnym pokoju siedzi starsza pani w okularach.

— Dzień dobry, nazywam się Marek. Przyjechałem na rozmowę kwalifikacyjną — witam się, wręczając jej komplet dokumentów.
— Dobrze, dobrze, siadaj Marku. Czego chcesz u nas uczyć? — pyta, wertując dokumenty.
— Hmmm... angielskiego?
— A tak, tak. W naszej szkole zatrudniamy tylko native speakerów do nauki angielskiego.
— Rozumiem...
— Ale nie ma sprawy. Możesz uczyć geografii albo historii po angielsku? — No, chyba mogę...
— Świetnie! Czemu masz tylko jedną kopię dokumentów?
— Hmmm... a ile powinienem mieć?
— Co najmniej trzy, a najlepiej pięć. Pójdź, proszę, piętro wyżej, do pokoju 314, i zrób kopie.

Biegnę posłusznie we wskazane miejsce i pięciokrotnie kopiuję CV, dyplom licencjacki z Polski, potwierdzenie złożenia pracy magisterskiej na Trinity College w Dublinie i certyfikat ukończenia kursu TEFL. Tak wyposażony wracam do mojej rozmówczyni.

— Skopiowałeś? Świetnie! Musisz zrobić lekcję demonstracyjną.
— Kiedy?
— Nie wiem, za tydzień, może dwa. Zadzwonimy do ciebie.
— Jaki temat?
— Wszystko jedno. Wymyśl, co chcesz. Geografia, historia, biologia... — W porządku.
— Praca zaczyna się od nowego semestru. Płacimy 40 000 bahtów miesięcznie. Czy masz jakieś pytania?
— Czy pomagacie w załatwieniu wizy biznesowej?
— Tak, tak, dostaniesz wizę i pozwolenie na pracę. Czy coś jeszcze?
— Nie, wydaje mi się, że to już wszystko. Dziękuję bardzo i oczekuję na
telefon z informacją o terminie lekcji demonstracyjnej.
— Tak, tak, zadzwonimy.

Złapanie taksówki na tym zadupiu zajmuje mi dobre kilkanaście minut. Każę się zawieźć do stacji skytrainu Wongwian Yai. Wynik poprzedniej rozmowy zdawał mi się przesądzony po komentarzu „A więc jesteś z Polski?”. Tym razem niczego nie byłem pewien. Wygląda na to, że jechałem przez pół miasta tylko po to, by zawieźć dokumenty, które wcześniej przesłałem mailem, i żeby wypytać o to, co już i tak wiedziałem z ogłoszenia.

Moja rozmówczyni średnio była zainteresowana swoją pracą, a już szczególnie pogłębioną rozmową ze mną. A może w Tajlandii tak właśnie jest? Nieważne jest to, co wiesz i umiesz. Nieważne, jakie masz kwalifikacje. Ważne, jak wyglądasz, jak się prezentujesz. Do tego niezbędna jest „rozmowa” kwalifikacyjna. Znów zastanawiam się, czy w ogóle chcę tu pracować. Potrzebuję pracy, bo, cholera, kasa na serio się kończy, ale chcę pracować w Bangkoku.

To są jakieś bliżej nieokreślone obrzeża poza zasięgiem jakichkolwiek cywilizowanych form transportu. Wysiadam z taksówki przy ostatniej bądź pierwszej stacji skytrainu — w zależności od perspektywy. Z ulgą wdycham uzależniające spaliny redefiniujące skład chemiczny gorącego, tropikalnego, wilgotnego powietrza. Wsiadam w jak zwykle zmrożony pociąg i wracam do siebie, gdzie dziwnie zmęczony, padam na twarz i ucinam sobie kilkugodzinną drzemkę.

Gdy się budzę, jest już prawie ciemno. W Tajlandii słońce zawsze wschodzi między 6 a 7 rano (w zależności od miejsca — kraj ma prawie 2000 kilometrów długości), a zachodzi między 18 a 19. Doprowadzam się do stanu używalności i lecę na spotkanie z Nat i jej tłumaczką Piam. W głowie mi się nie mieści, że tłumaczka może prowadzić rozmowy na czacie za kogoś, bo ten ktoś chce poderwać zagranicznego chłopaka. Ale co tam, podróżowanie poszerza horyzonty i chyba właśnie dlatego tu jestem.

W skytrainie udaje mi się zająć miejsce przy oknie. To miasto chyba nigdy nie przestanie mnie fascynować. Wyobraź sobie największe skrzyżowanie, jakie znasz, widziane z lotu ptaka. Teraz wyobraź sobie, że jest ono pogrążone w największym korku, jaki kiedykolwiek widziałeś. A teraz sobie wyobraź, że mijasz je średnio co minutę od pierwszej do ostatniej stacji pociągu, który elegancko przemyka nad tym całym chaosem z prędkością kilkudziesięciu kilometrów na godzinę.

Wysiadam na stacji On Nut, na której nigdy wcześniej nie byłem. To ostatnia stacja w kierunku południowo-wschodnim. Podejrzewając, że dziewczyny nie przyjadą na czas, chowam się w klimatyzowanym McDonaldzie. Nie chcę wyglądać, jakbym wyszedł z łaźni, zanim w ogóle je zobaczę. O przemieszczeniu się informuję esemesem. Piam oddzwania i potwierdza odbiór esemesa. Ma słodki, miękki głos i śmiesznie akcentuje trudne angielskie wyrazy.

Po kilkunastu długich minutach do fast fooda wchodzi pewnym krokiem niska, szczupła kobieta o pięknych, prostych, czarnych, lśniących włosach. Ma na sobie krótką, posrebrzaną sukienkę odsłaniającą jej zgrabne nogi. Kilkucentymetrowe obcasy dodają jej jeśli nie wzrostu, to przynajmniej pewności siebie, którą wprost emanuje. Za rękę trzyma małą, może dwuletnią dziewczynkę, która zachowuje się, jakby miała ADHD. Krok za nimi idzie Nat. Ma na sobie niebieską bluzeczkę ze zbyt dużym dekoltem i krótką spódniczkę odsłaniającą dość zgrabne nogi. Mimo obcasów jest niższa niż Piam i nieco bardziej zaokrąglona. Wygląda podobnie jak na zdjęciu i jest nawet atrakcyjna, ale z niewyjaśnionych powodów jej gwiazda zupełnie blednie przy tym, co prezentuje sobą Piam. Ta ma jednak dziecko, a ja dzieci zwyczajnie nie lubię.

Wymieniamy grzeczności, po czym zapraszam dziewczyny na kolację. Są nieco zdezorientowane moją awersją do KFC i podobnych wytworów. Upieram się na uliczne żarcie, które jest nie tylko lepsze, ale i tańsze, co ma znaczenie z uwagi na mój ograniczony budżet. Lądujemy w okolicznej restauracji z bezpośrednim widokiem na wiecznie zakorkowaną i pełną spalin Sukhumvit Road.

Nat siada po mojej lewej, a Piam z córką naprzeciwko mnie. Zamawiamy żarcie i zaczynamy rozmowę.
— Nat, miło cię poznać. Właściwie to niewiele o tobie wiem, bo rozmawiałem cały czas z Piam, która, jak rozumiem, tłumaczyła dla ciebie wszystko — mówię, czekając, aż Piam przetłumaczy wszystko na jedyny zrozumiały dla Nat język.
— Tak, Marku. Przepraszam za to zamieszanie, ale chyba nie mam innego wyjścia — odpowiada Nat za pośrednictwem Piam.
— Rozumiem, nie ma problemu. Powiedz mi coś o sobie.
— Hmmm... jestem fryzjerką. Pracuję w zakładzie w centrum handlowym Central City Bangna... a Ty?
— Szukam pracy w zawodzie nauczyciela.
Dziewczyny wymieniają porozumiewawcze spojrzenia, których znaczenia nie znam. Na stole ląduje jedzenie. Spożywamy w milczeniu kilka minut.
— Zauważyłem, że On Nut to ostatnia działająca stacja skytrainu, choć tory ciągną się dalej — zagajam neutralnie do Piam.
— Tak, budowa torów i kolejnych stacji została zakończona dwa lata temu.
— Dwa lata? I pociąg nadal nie jeździ?
— Dokładnie. To skomplikowane...
— Wyjaśnij, proszę.
— Obecny szef firmy zarządza skytrainem od początku istnienia systemu. Wkrótce ma odejść na emeryturę. Linia nie zostanie przedłużona za jego kadencji.
— Dlaczego?
— Gdyby na przykład zdarzył się wypadek na nowym odcinku, to straciłby on twarz. Byłby za to obwiniany. Honor jest bardzo ważny w naszej kulturze.
— Czyli lepiej paraliżować miasto korkami przez kilka lat, niż rozwiązać problem, na wypadek gdyby...
— Tak, dokładnie. Nie ma to ekonomicznego uzasadnienia, ale w naszej kulturze ekonomia nie jest najważniejsza.

Kończymy jeść, a Piam tłumaczy Nat, o czym rozmawiamy. Mała wpatruje się cały czas we mnie swoimi wielkimi oczami, a gdy nawiązuję z nią kontakt wzrokowy, chowa twarz w sukienkę mamy. Za pośrednictwem tłumaczki zadaję Nat jeszcze kilka pytań raczej z grzeczności, niż z rzeczywistej chęci jej poznania. Nat nie ma do mnie żadnych pytań. Jest drętwo. To się nie ma prawa udać. Nie zamierzam jednak psuć sobie wieczoru i wracam do rozmowy z Piam.

— Jak ma na imię Twoja córka?
— Apple.
— Jabłko?
— Ha, ha, coś w tym stylu.
— Jak to w tym stylu? Apple to jabłko!
— Tak, to jej pseudonim.
— Ha, ha, niech ci będzie.
— Nie widzę obrączki na Twoim palcu...
— To długa historia...
— Mamy czas.
— Mój mąż odszedł w zeszłym roku.
— Tak po prostu?
— Tak.
— Chcesz mi powiedzieć więcej?
— Pewnego dnia wyszedł do pracy i nie wrócił. Wszyscy łącznie ze mną
myśleli, że zaginął. Zgłosiłam to nawet na policji, ale mnie wyśmiali.
— Jak to cię wyśmiali?
— Powiedzieli, że w sytuacjach takich jak ta mąż najczęściej zostawia
żonę dla innej laski. I dlatego nie będą go szukać.
— Tak po prostu? A co, jeśli się mylą?
— Nie mylili się. Wrócił po miesiącu bez słowa i powiedział, że chce
rozwodu.
— Dałaś mu rozwód?
— Nie. Byłam wściekła i rozżalona. Chciałam, żeby wrócił.
— Ale on nie wrócił...
— Nie i już się chyba z tym pogodziłam. Sześć miesięcy bezsennych nocy pełnych łez coś w końcu zmienia...
— Rozumiem... przykro mi.
— W porządku, jak już mówiłam, już się z tym pogodziłam.
— Gdzie teraz mieszkasz? Jak sobie radzisz samotnie z córką i życiem?
— Mieszkam z jego rodziną. O mieszkanie i utrzymanie nie muszę się więc martwić, choć mamy też kawiarenkę internetową, którą prowadzę w Central City Bangna — tym samym centrum handlowym, gdzie pracuje Nat.
— Dziwię się, że tak po prostu z nimi mieszkasz, mimo że już nie jesteś z mężem.
— Nie pozwolą mi odejść. Jeśli chcę odejść, to muszę zostawić córkę. A na to nie mogę pozwolić.
— Jak to musisz zostawić córkę? Przecież drania nie ma w domu, a córka jest twoja.
— Byłam głupia. Zgodziłam się na to, biorąc ślub. Podpisałam umowę. Nie przewidziałam, że sprawy tak się mogą potoczyć.
— A jak biznes?
— Nieźle. W przyszłym miesiącu otwieram nowy sklep. Z butami.
— Wow, tajska bizneswoman!
— Ha, ha, bez przesady. Po prostu wiem, jak sobie radzić.
— Świetnie, imponujesz mi.
— Serio? Super... A co myślisz o Nat?
— Hmmm... to będzie trudne.
— Nie podoba ci się?
— Nie o to chodzi. Po prostu, jak widzisz, nie możemy się komunikować.
— Spróbujcie, proszę. Daj jej szansę... to dobra dziewczyna.
— Zobaczymy, co się wydarzy. Ja jestem otwarty...

Ciąg Dalszy Nastąpi...

Zdjęcie przypadkowej szkoły międzynarodowej niezwiązanej z tą historią. Źródło zdjęcia: www.aboutthailiving.com

Authors get paid when people like you upvote their post.
If you enjoyed what you read here, create your account today and start earning FREE STEEM!