Elton John to artysta, który miał to szczęście, że tworzył w złotej epoce muzyki rozrywkowej (komercyjnej?). I to z czym nam się najczęściej kojarzy to ckliwy repertuar który jest skierowany do szerokiej publiczności.
A że ostatnio obrodziło nam filmowymi adaptacjami życia gwiazd z lat 70-tych i 80-tych to trzeba przyznać, że i poprzeczka w nich została postawiona już dość wysoko. Świetny Netflixowy „The Dirt”, obsypany nagrodami „Bohema Rapsody” i naprawdę jeszcze wiele innych. Jak na ich tle wypadł zatem „Elton John Story”? No… zaskakująco fajnie.
Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na to, że film nie jest dosadną opowiastką. Ma duży ładunek liryzmu i metafizyki, jednak trzymający się postaci i jego otoczenia. Elton jest jaki jest (homoseksualizm). Jego rodzinka uważa, że to jest „dziwne” i że on sam nigdy nie będzie taki jak „inni”. To zwraca go w stronę sztuki, ale także okrutnemu hedonizmowi. I to właśnie uleganie różnym używkom i precyzyjne „nażarcie się” nimi stanowi ważny element dzieła.
Ale co by było, gdyby gość, który dostał rolę Eltona nie sprostał zadaniu? Ale spokojnie. To co dokonuje Taron Egerton w tej roli jest godne najwyższych laurów. Acz wydaje mi się, że to, iż sama kreacja przejdzie do historii kinematografii jest wystarczającą nagrodą. Brawura i bezczelność połączona z ciekawym słodkim spojrzeniem w rytm zasady no przecież wiecie jaki jestem robi wrażenie. Może i postać była samograjem, ale sami wiecie. Tu trzeba było autentycznej odwagi. I reżyser widać wyraźnie, że mocno zmotywował naszego aktora.
A sam film jest plastycznym majstersztykiem. Podchodzący pod lekki kicz, ale jakże pięknie wykonany. Ustawienia kamery, światła – tu nie ma przypadku i twórcom bardzo zależało by wyglądało to „inaczej” niż w standardowej opowieści, którą można puścić do obiadku. W kinie daje to niesamowity efekt. I autentycznie te upiększone i kiczowate elementy wciągają.