PŁAKAŁEM PO „BLACK PANTHERZE"
Mało jest rzeczy w „Captain America: Civil War”, które mi się nie podobały, ale na pewno jednym z najbardziej pozytywnych elementów był dla mnie Black Panther. Nie dość, że prezentował się jako kompetentny kozak potrafiący skopać dupy wielu bohaterom, to dodatkowo swoją powagą stanowił idealną równowagę dla pozostałych postaci.
Zwiastun jego solowego filmu zajarał mnie totalnie. T’challa kopiący po mordach bandytów w dżungli w rytm Run the Jewels zapowiadał kozacki, energetyzujący film, który pozwoli mi w pełni pokochać tego bohatera i dziarać na ławce: „Black Panther + Janek = <3”.
Ale dupa. Dostałem maksymalnego przeciętniaka, który przez absolutną próżnię kreatywności, jaką prezentuje, wygląda gorzej niż najgorsze dokonania Marvela. „Thor 2” miał przynajmniej odrobinę humoru, charyzmatycznego Thora i Lokiego, czy ciekawą scenę walki z teleportami. „Ant-Man” podobnie mógł się przynajmniej poszczycić paroma fajnymi momentami komedii i oryginalnych inscenizacji akcji.
A „Black Panther”? Szczyt kreatywności tego filmu to pancerne nosorożce i lewitujące wagony w ciemnej górze.
Nie chcę znęcać się nad tym filmem. Nie wiem, czyja to jest wina. Film to ogromne przedsięwzięcie, więc trudno winić samego Ryana Cooglera. Nawet idąc wyżej w hierarchii, nie byłbym gotów obwiniać Kevina Feige. Nieważne, bo nie o to chodzi – nie zawiniła jedna osoba.
Po prostu wyszła padaka.
Padaka w najgorszy sposób. Bo to nie jest film ZŁY par excellence. To jest film do bólu nijaki. Co jest tym boleśniejsze, że miał ogromny potencjał na coś ciekawego z taką tematyką.
No bo kaman! Opowieść o królu afrykańskiego państwa, które przez setki lat technologicznie spokojnie dorównywało reszcie świata? To brzmi jak materiał na ciekawy, oryginalny film. A nie taki, jak „Black Panther”, który odgrywa wszystkie schematy filmu osadzonego wśród „dzikich”.
Bo tak to wygląda. Jak odtwarzanie setnej kliszy o dzikim plemieniu tylko z tą różnicą, że to „dzikie plemie” ma silniki odrzutowe. Nie pomaga fakt, że oglądamy elitę narodu wakandańskiego, więc wszyscy zachowują się jak kosmici. Ale nie tacy kosmici jak Asgardczycy, ktorzy żartują, chleją i bawią się. Czy jak Sakarczycy, którzy żartują, chleją i bawią się. Nie, tutaj wszyscy mówią dostojnie, mądrze, a jak ktoś jest mędrcem jak Forest Whitaker to już w ogóle mówi podwójnie mądrze jak mądry mędrzec. Taki Rafiki z „Króla Lwa”.
Wszystkie postacie, może za wyjątkiem siostry T’Challi (jakieś imie na „Sh”, Shiri?) i Klaue’a, to nieciekawe kukły, o których nie da się powiedzieć nic poza tym, że, no, są, mają wysoki status, popłaczą jak trzeba, i spoko. Nie mają żadnych wyjątkowych scen, żadnych wyjątkowych tekstów, niczego, co mogłoby je wywindować poza status kliszy wyciśniętej przez fabryczną taśmę po raz tysięczny.
Z kolei siostra T’Challi i Klaue mają tak mało czasu ekranowego, że nie ma za bardzo o czym mówić. Może to właśnie duży komplement, że wyróżniają się pomimo tak krótkich występów. A może to znak, że nie trudno się wyróżnić bohaterom w tym filmie.
No, jeszcze Michael B. Jordan jako Killmonger ma parę dobrych momentów. Tylko czuje, że jego emocjonująca historia gdzieś została pozostawiona w montażowni. Jakby było tu więcej głębi, ale coś poleciało. A może brakowało mi czegoś u Jordana. Nie wiem, nie jestem w stanie w tej chwili jednoznacznie stwierdzić.
Normalnie pewnie nie chciałoby mi się pisać o tym filmie, tak jak o innych słabszych dokonaniach Marvela. Ot, są. I tyle. Tytułowe postacie zwykle są na tyle fajne, że potem ktoś lepiej je wykorzysta (i miejmy nadzieje będą to znów bracia Russo).
Jednak, co mnie wkurza najbardziej to technologiczne zaawansowanie Wakandy.
Wakanda sprawia, że Asgard, Sakaar, czy jakakolwiek planeta, jaką widzieliśmy w „Guardians of the Galaxy” wyglądają jak Pcim Dolny, gdzie szczytem jest występ naprutego Krzysztofa Krawczyka.
W Marvelu można przełknąć różne rzeczy. Raziły mnie czasem pewne elementy supertechnologii, które uznałem za przegięte (super-skóra z „Avengers: Age of Ultron”). Mimo to są to tylko pojedyncze elementy, które można potem po prostu usunąć w cień, zapomnieć, wytłumaczyć, że „oj, jednak coś nie poszło i już tego nie ma”.
Ale Wakanda? Jak zbalansować super-zaawansowane technologicznie państwo w sercu Afryki? Gdzie ochrona kociego króla mogłaby konkurować w walce z Kapitanem Ameryką, a pewnie i Iron Manem, skoro, jak zauważa KIllmonger, ich włóczniami można atakować czołgi?
Jak wyjątkowy jest Tony Stark, skoro jedna Shuri (sprawdziłem już) zrobiła pierdyliard rzeczy, których Stark nie wymyśliłby aż do śmierci. Iron Man ma hologramy? Pfff! Wakanda miała je 1992, lol! Iron Man ma zbroję, która sama się na niego zakłada? PFFF!!! Wakanda ma ciuszki, które sobie wypełzają z talizmanu.
I w jaki sposób? Odpowiedź brzmi prosto: BO WIBRANIUM. Jak leczą ciężkie rany? BO WIBRANIUM. Jak zdobywają super-moce? BO WIBRANIUM. Jak są tak bogaci? BO WIBRANIUM (generuje pieniądze, czy co?).
W kwestii bogactwa Wakandy, wibranium jawi się jak jakaś nowa kryptowaluta, wakandański bitcoin, który najwyraźniej tak bardzo pomnożył swoją wartość, że teraz to już tylko leżeć i pachnieć.
Dziwne, że ludzie Wakandy w ogóle się rozmnażają – przecież antykoncepcja z wibranium byłaby skuteczna w 250%.
Gdyby jeszcze nie fakt, że Wakanda izolowała się od świata – wtedy możnaby było przymknąć oko na część z tych rzeczy. Ale sugestia, że cała technologia Wakandy to tylko ich zasługa psuje jakąkolwiek iluzję. A przecież Wakanda w tworzeniu iluzji jest super. OCZYWIŚCIE ILUZJI Z WIBRANIUM.
To jest największy problem, który mnie boli. Bo Marvel, pomimo wpadek, całkiem konsekwentnie i zgrabnie budował swoje uniwersum. A teraz w sam środek wrzucił takiego babola.
Film raczej po mnie spłynął. Wynudził mnie, jak „Snowman” z Fassbenderem. Wynudziły bezjajeczne walki, wyglądające, jakby kręcił je ktoś na autopilocie. Wymęczyło słabe CGI w ostatnim starciu z Killmongerem - scenie, w której czekałem aż ktoś poda mi do ręki pada i każe naciskać sekwencję przycisków by wykonać kombosa.
Ale technologia z kosmosu, robiąca z Wakandy świat rodem planetę ze świata Star Wars wprawiła mnie w zażenowanie. A pierdzący fioletową energią kostium był „wisienką” na torcie – motyw wprost jak z gry komputerowej. HEJ, POKONAŁEŚ X PRZECIWNIKÓW, TERAZ NACIŚNIJ A+B I UŻYJ SUPER MOCY!!!11
Ech.
Tak jak mówiłem wcześniej, pewnie normalnie nie chciałoby mi się tego pisać. Ale musiałem się wyżalić. Martwi mnie, że będzie to rzutowało na dalsze filmy Marvela. Choć mam nadzieję, że po prostu zignorują to pierdololo i tyle. Choć odbiór przez krytykę zdaje się sugerować, że „Black Panthera” nie da się zignorować. Szkoda.
Szkoda podwójnie, bo Black Panther to naprawdę kozacka postać.
Dobrze, że jest „Captain America: Civil War”.
Dziś go powtarzałem.
A co tam.
Włącze sobie jeszcze raz.
PS
Im dłużej od seansu tym mi smutniej.
Że nie czuję żadnej potrzeby wrócenia do tego filmu. Nie ma żadnej sceny, którą chciałbym zobaczyć jeszcze raz, bo była wyjątkowa. Czy jakiegoś tekstu, który był szczególnie ciekawy i chcę go jeszcze usłyszeć. Albo jakiejś postaci.
Kurcze.
Nic, kompletnie.
Chyba w każdym innym filmie Marvela dotychczas to było. Kurde, nawet w "Justice League" chętnie zerknę sobie na jakieś fragmenty, choćby dlatego że są tak złe, że mnie bawią. A w "Black Pantherze" nie ma dla mnie ani jednej sceny, którą będę sobie odpalał na jutubie.
I smutno mi też, że T'Challa niknie tu w tłumie mało ciekawych postaci. Szczególnie w jednym momencie, gdzie twórcy nagle wywalają go z filmu, jakby cieszyli się, że wreszcie mogą poświęcić czas innym postaciom bez potrzeby udawania, że obchodzi ich tytułowy bohater.
No, bo naprawde w "Civil War" był super. :(
Kurde, no...