Festiwal Berlinale już na szczęście za półmetkiem (niedosyt snu daje się we znaki), czas więc zapoznać się z prezentowanymi filmami. O statuetkę Niedźwiedzia walczy kilkadziesiąt obrazów, z których nie miałam szansy widzieć większości — ale trzy z tych, które obejrzałam, zasługują na uwagę.
“Isle of Dogs” Wesa Andersona to animowany podręcznik autokratycznego rządu. Na tle konfliktu o legalizację psów (z którymi walczą miłośnicy kotów), rozgrywa się brudna walka o władzę. Towarzyszą jej klasyczne elementy propagandy — przemowy przywódcy w imponującej, modernistycznej sali, prasę siejącą nieprawdziwe wiadomości, morderstwa, ignorowanie i ukrywanie naukowych dowodów czy wreszcie sfałszowaną historię chłopca, którego sfingowana śmierć ma się stać jeszcze jednym dowodem na to, że przywódca kraju ma rację. Są grupy interesu i fanatycy, tacy jak doradca prezydenta, Viktor Frankenstein, który do końca walczy o wykluczenie wszystkich psów z Japonii i nie boi się zwrócić przeciwko prezydentowi w momencie, kiedy gotowy jest on na poddanie swojej pozycji i uznania prawdy. Jest też oczywiście grupa bojowników, którzy wiedzą, że prezydent manipuluje prawdę i że wydalenie psów z wyspy pod pretekstem nieuleczalnej choroby, która grozi ludziom, jest spiskiem. Przypomina mi to retorykę niektórych prawicowych grup, które straszą narody przenoszącymi choroby migrantami.
Grupę rebeliantów mobilizuje do akcji amerykańska studentka na wymianie w Japonii. A więc jest i zachodni aktywizm, stereotypowa i zabawna wizja europejskich czy amerykańskich działaczy, którzy chcą naprawiać świat i walczą o prawdę. I którym może to przychodzić trudniej w ich własnych domach. Na dokładkę mamy też mitotwóczy proces w pigułce — historia psów-kanibali, którym przypisana została zła sława na wyspie śmieci. Okazuje się, że owszem, zjadły one jednego ze swoich, ale dlatego, że był chory i umierał, a reszta grupy nie miała nic innego do jedzenia. Oto jak powstają stereotypy.
Historia ma pozytywne zakończenie, jednak odniesienia do politycznej rzeczywistości, w której żyjemy, są niewątpliwe i dają powody do zmartwień. Wes Anderson przyznał podczas konferencji prasowej, że w trakcie powstawania filmu świat bardzo zmienił i odzwierciedlenie tej ewolucji stało się ważnym elementem jego obrazu.
Nie był to najlepszy film festiwalu, mogę go jednak z całym przekonaniem polecić wszystkim miłosnikom japońskiej animacji i dobrego, wizualnie dopieszczonego kina. Ta stopklatkowa historia jest doprawdy prześliczna — z całym bogactwem odniesień do japońskiej kultury i estetyki, typowymi dla reżysera dramatycznymi zbliżeniami na twarze (częsciej pyszczki) bohaterów i idealną symetrią obrazów. Każdy szczegół filmu jest dopracowany, łącznie ze scenerią wyspy śmieci, na ktorą zesłane zostają psy, czy robotycznymi zwierzętami, które mają zastąpić Japończykom prawdziwych pupili.
Wes Anderson oddał publiczności kolejny piękny, zabawny i inteligentny film, w którym wyidealizowana wizualnie rzeczywistość staje się sceną dla deprawacji, dystopii, autorytarianizmu, manipulacji, korupcji. Ciekawym zabiegiem są językowe decyzje autora — spora część filmu jest po japońsku i nie jest w ogóle tłumaczona. A niech tam, ci co nie znają języka, zawsze będą trochę zdani na łaski tłumaczy. Uzmysłowiło mi to z jednej strony niuanse tłumaczenia (widoczne chociażby na polskich projekcjach, gdzie napisy słabo oddają gęstość dialogów), z drugiej brak jej konieczności. Czasami po prostu wiadomo było mniej więcej, o co bohaterom chodzi. Albo i nie, co nie znaczy, że nie uzupełniamy sobie luk, używając znanych nam schematów.